Waltari Mika – Turms, nieśmiertelny

1 out of 5 stars (1 / 5)
Egipcjanina Sinuhe, tego samego autora, czytałam lata temu. Pamiętam, że książka wciągała jak chodzenie po bagnach, o dziwo, pamiętam też fabułę. Ale Egipcjanin jest uważany za najwybitniejszą powieść w historii literatury fińskiej. I mimo że został napisany w 1945 broni się nadal i może dzięki osadzeniu fabuły w starożytnym Egipcie robi się ponadczasowy.
Czemu zaczynam od innej książki? Dlatego, że z powodu tej książki byłam przekonana, że Turms mi się spodoba.
Nie spodobał mi się. Mało tego – przez chwilę miałam nie tylko ochotę skończyć czytać w okolicy setnej strony, ale też przyznać książce złotą malinę. Ale po kolei.
Jest piąty wiek przed naszą erą. Cała Galia podbita jest przez… ekhem… Grecja buntuje się przeciw Persom. Turms, któremu grozi ukamienowanie ucieka do Delf szukać u wyroczni potwierdzenia wyroku bądź wybaczenia.
Bohater przyjmuje słowa wyroczni, jednak potem postanawia spróbować samemu pokierować własnym losem i zignorować wszelkie możliwe znaki. W towarzystwie Dorieusa, spotkanego w Delfach Spartanina, rusza w podróż po obrzeżach Morza Śródziemnego. W tle rozgrywają się wielkie konflikty epoki: Grecy, Persowie i Kartagińczycy walczą ze sobą, wciągając w konflikt mniejsze kraje i państwa-miasta.
Pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy, to brak konsekwencji jeśli chodzi o bogów, wyrocznie i jakąkolwiek mistykę. Widać to w sumie już w streszczeniu – bohater niby pragnie przebaczenia wyroczni jak kania dżdżu i przyjmuje je z całym dobrodziejstwem inwentarza. A potem radośnie stwierdza, że on ma wyroki wyroczni w głębokim poważaniu i z premedytacją pójdzie gdzie indziej. I to się niestety wielokrotnie powtarza – Turms wielu decyzji nie podejmuje dopóki nie zobaczy jakiegoś znaku, ale jednocześnie inne z uporem ignoruje. Podobnie jest z bogami: z jednej strony mamy ofiary w intencji, ofiary dziękczynne, szanowanie ołtarzy domowych, a z drugiej podejście typu: bogowie, jacy bogowie, nie znam, nie słyszałem. Pięć minut później: o patrzcie fajna świątynia, może złożymy ofiarę? I ten brak konsekwencji ciągnie się przez całą powieść w wykonaniu wszystkich bohaterów. Ja rozumiem wyjątki, ateistów, agnostyków i wyjątki od wyjątków, ale tak zachowują się wszyscy. Poza kapitanem statku, który co prawda robi to, co reszta, ale przynajmniej z pełną premedytacją.
Druga rzecz, to jawne i oczywiste wykorzystanie mocy, magii, czy też pomocy bogów. Jakkolwiek by tego nie nazwać, bohater korzysta z sił nadprzyrodzonych i nie jest to kwestia niedopowiedzeń, interpretacji czy tłumaczenia sobie zjawisk naturalnych. Nie, wielokrotnie i jasno autor mówi wprost – boska moc. Trochę się to kłóci z ateistycznym podejściem z akapitu wyżej.
Trzecia, to tłumaczenie mocą/magią/bogami zachowań bohaterów, których w racjonalny sposób nie da się wyjaśnić. Czasem są to rzeczy drobne, na które można by przymknąć oko, czasem ocierają się o absurd. Chociaż może powinnam się cieszyć, że jest tu jakakolwiek próba wytłumaczenia czegoś. Bo niektóre wybory i zachowania umykają nawet boskim interwencjom. Świetnym przykładem są tu podróże Dorieusa z Turmsem. Panowie nie są przyjaciółmi, nie są kochankami. Turms wielokrotnie mówi, że Spartanin go irytuje i że go nie znosi, na dodatek towarzysz wielokrotnie wpędza go w kłopoty. Nie są związani niczym. A jednak podróżują ze sobą przez pół książki.
Pierwsze sto stron to nuda w czystej postaci. Niby są jakieś przebłyski z wojny i żeglugi, ale jest to tak statyczne, pozbawione akcji i napięcia, że ma się wrażenie, że absolutnie nic się nie dzieje. Bohaterowie pałętają się bez celu po kilku krajach, aż w końcu trafiają do świątyni Afrodyty.
A tam ma miejsce SCENA. Scena, powiadam Wam, taka, że dobrych kilka minut siedziałam i zbierałam szczękę z podłogi. Tak głupiej, absurdalnej, idiotycznej sceny śmierci w życiu nie czytałam i mam nadzieję, że nie natknę się nigdy na podobną. Dla tych, którzy chcieliby uniknąć spoilerów: opis sceny w komentarzu.
Mam ochotę przestać czytać po raz pierwszy.
W świątyni Sinuhe poznaje Nefer, znaczy Turms poznaje Arsinoe.
Mam ochotę przestać czytać po raz drugi, bo już wiem czym się to skończy.
Arsinoe pogrywa z Turmsem i jego towarzyszami w sposób jawny, bezczelny i oczywisty. Do tego stopnia, że część opisów jej „intryg” jest najzwyczajniej w świecie żenująca. Jakimś cudem żaden z nich tego nie zauważa. Poza Turmsem, który chwilami widzi jej intrygi, czuje do niej obrzydzenie, a trzy minuty później ląduje z nią w łóżku, bo przecież to piękna i cudowna kobieta jest. I taki schemat powtarza się wielokrotnie. Podejrzewałabym, że facet dostaje amnezji krótkoterminowej na widok cycków, ale to jednak starożytna Grecja/Rzym, więc szybko umarłby z głodu, bo zapomniałby o jedzeniu. Na dodatek Arsinoe nie ma charakteru – jest wyciętą z kartonu femme fatale, która ma sprowadzać na bohatera nieszczęście. Jest to doprowadzone do takiego poziomu absurdu, że części jej zachowań nie da się wytłumaczyć niczym innym.
Chciałabym móc chociaż napisać, że podróże Turmsa są pretekstem do pokazania czytelnikowi zwyczajów różnych ludów albo kolejnych wojen z różnych perspektyw. Niestety opisy wyglądają tak: spędziliśmy tam pięć lat, był to ciekawy lud, wiele się nauczyłem, nasz towarzysz zginął, w końcu poczułem, że musimy wyruszyć w dalszą drogę. Ewentualnie: przybyliśmy do Rzymu, mieszkaliśmy jako goście w willi, wyruszyłem w podróż do… I tak dalej, i w tym stylu.
Wszystko to połączone w całość daje efekt wyjątkowo niestrawny i wyjątkowo nudny. Nawet jakichś informacji na temat Persji, Rzymu czy Grecji nie da się z tej opartej na historii powieści wyciągnąć, bo po prostu ich nie ma. Nie ma też klimatu – żadnego, o zmieniającym się między państwami nie wspominając. Większość tych nieszczęsnych czterystu stron to rozważania Turmsa nad własnym ja i „intrygi” Arsinoe. Reszta to bicie piany – trochę nieistotnych postaci pozbawionych charakteru, trochę podróży, żeby bohater mógł porozważać na tle innego krajobrazu i poznać kolejnych, różniących się tylko imionami, bohaterów.
Zaczynam się zastanawiać, czy Egipcjanin Sinuhe naprawdę jest taki dobry, jak pamiętam. Możliwe, że wyparłam z pamięci wszelkie dłużyzny albo na tyle zmienił mi się gust czytelniczy, że kolejna, oparta na podobnym schemacie książka, jest już kompletnie niestrawna. W sumie jedno i drugie jest możliwe. Egipcjanina czytałam… jakieś 18 lat temu. Kusi mnie, żeby sprawdzić, chociaż po spotkaniu z Turmsem zdecydowanie muszę sobie zrobić przerwę od twórczości autora. Dłuższą.

One thought on “Waltari Mika – Turms, nieśmiertelny

  1. Wspomniana wyżej scena wygląda mniej więcej tak:
    Parafrazując.
    Osoby dramatu:
    Mikon, lekarz i filozof, przyjaciel bohatera. Jego chwilowo milcząca żona. Tytułowy bohater.

    Mikon:
    – Turmsie, patrz. Afrodyta jest genialna. Dała mi moc, żeby wyłączać moją gadatliwą żonę. Teraz będę mieć spokój i będę mógł filozofować w ciszy.
    Turms z lekkim niedowierzaniem:
    – O ciekawe, a jak to działa?
    Mikon:
    – Trzeba babę dźgnąć palcem w sutek, ta dostaje orgazmu stulecia i nie może wypowiedzieć słowa przez czas dłuższy.
    Turms, już bardziej zaciekawiony:
    – O, serio?
    Mikon:
    – No patrz…
    Dźgnięcie. Odlot. Milczenie.
    Turms, w przypływie logiki:
    – Niby fajne. Ale teraz co? Obcy faceci będą ci dźgać żonę?
    Mikon z oburzeniem:
    – Nie, no. Tylko ja tak mogę.
    Turms:
    – Hmm… na pewno?
    Mikon, już z mniejszą pewnością siebie:
    – Noooo… chyba. Możemy spróbować. Weź ją dźgnij, zobaczymy co się stanie.
    Dźgnięcie. Orgazm. Zawał. Trup.
    Gospodarz zajazdu:
    – Oooo! Umarła od mocy Afrodyty. Super. Pochowamy ją w świątyni – wielki to zaszczyt. I impreza będzie. Jak kogoś chowają w świątyni zawsze jest impreza.
    Kurtyna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *