Wexler Django – Kampanie cieni. T.1.Tysiąc Imion (dwugłos)

tysiac_imion No tego się nie spodziewałam. Sięgając po Tysiąc Imion oczekiwałam książki w stylu magów prochowych. Tłumacząc z polskiego na nasze: magia i muszkiety jakoś mi do siebie nie pasowały, zwłaszcza po doświadczeniach z Obietnicą Krwi. Django Wexler sprawił, że zmieniłam zdanie. Magia i muszkiety mogą ze sobą doskonale koegzystować. Pod warunkiem, że weźmie je na warsztat dobry gawędziarz. Autor Tysiąca Imion okazał się właśnie takim, utalentowanym opowiadaczem. Wciąga nas w swoją historię praktycznie od pierwszego zdania i nie puszcza do ostatniej kropki.  Opowiada, a my dajemy mu się opowieścią uwieść, nawet wtedy, gdy jakiś głosik za uchem szepce, że przecież to rozwiązanie było tak oczywiste, że aż… Nie szkodzi. Wybaczamy oczywistości, przerysowania i niedociągnięcia i dajemy się wciągnąć w świat autora. Wojsko maszeruje, od czasu do czasu grzmią muszkiety. Gdzieś realizuje się wielka polityka, ale żołnierze wiedzą tylko jedno – oddziały kolonialne zawsze dostają najgorszą, zawodną broń, najgorszych dowódców i wykonują najpaskudniejsze zadania. Tak jest i tym razem. Armia kolonialna, której przyszło walczyć z tubylcami na piaszczystym terytorium zamorskim jest słabo uzbrojona, kiepsko karmiona i wynagradzana. Co gorsza, miało miejsce jakieś religijne przebudzenie i wojsko dostało łomot od sfanatyzowanych oddziałów, a dowódca poniósł śmierć. Zepchnięci do morza czekają na okręty które zabiorą ich do kraju. Zamiast tego zjawia się nowy dowódca, oddziały rekrutów i zadanie do wykonania.

Django Wexler nie raczy nas epickimi opisami bitew. Nie znajdziemy tu potyczek w stylu Abercrombiego – ciągnących się przez kilkanaście stron, epatujących cierpieniem, strachem.  Nie będziemy z bliska obserwowali wypadających flaków, odrąbywanych rąk i innych tego typu “atrakcji” . A mimo to wierzymy, że każde starcie jest straszne i przeżywamy je razem z uczestnikami. Tym straszniejsze, że autor opisuje walkę w stylu wojen napoleońskich – obrona czworobokami przed szarżującym wrogiem jest jedną z najczęściej wykorzystanych w tej książce. I nie dziwimy się kiedy bohaterom puszczają zwieracze.

Bohaterowie to chyba najsłabsza strona powieści. Albo są szlachetni do granic absurdu, albo naiwni do granic absurdu, albo nijacy do granic absurdu. Możemy ich lubić a i tak nas denerwują. Wszyscy dookoła już wiedzą co jest grane, a oni dalej albo pławią się w niewiedzy, albo w szlachetności. I, co nietrudno przewidzieć, wychodzą na tym jak Zabłocki na mydle. Jest też kategoria sama w sobie – czyli naczelny dowódca. Postać, która powinna być pełna mocy, życia, energii, tajemniczości. Jest… sama nie wiem co. Osobnik który chwilami sugeruje, że posiada co najmniej +100 punktów na wiedzę, drugie +100 na magię i co najmniej +200 do zajebistości, tak naprawdę plącze się po fabule bez ładu i składu i jest wykorzystywany głownie do tego by popchnąć fabułę do przodu.

Jeśli chodzi o magię to nie mamy jej w książce zbyt wiele. Muszkiety są w użyciu zdecydowanie częściej. Atrakcje z magicznymi fajerwerkami zostały zarezerwowane na finał. Niestety, finał jest przewidywalny do bólu ( no chyba, że się książkę po łebkach czytało…) więc rzeczone fajerwerki nieco spaliły na panewce.

Pomimo wspomnianych niedociągnięć książkę czyta się jednym tchem i zdecydowanie chce się więcej. Nie dziwię się dobrym recenzjom i mam nadzieję, że w drugim tomie który już na mnie czeka na półce, autor wyjaśni, czy może raczej – wyprostuje niektóre niedociągnięcia i niedomówienia

Bardzo mocny średniak. Polecam

 

_______________________________________________________________________________________________________Lashana

 

W państewku przypominającym kraje północnoafrykańskie, na kontynencie podejrzanie przypominającym Afrykę, siedzi najgorsze wojsko – kolonialne; można w nim wylądować albo za przewinienia, albo na ochotnika, jeśli jest się wystarczająco szalonym. Poza tym rzeczone wojsko dziwnie przypomina armię napoleońską (łącznie z kolorem mundurów) a wojacy wywodzą się z państwa, o którym nie dowiadujemy się za dużo, ale które kojarzy się z Anglią. Z kolei fanatycy, którzy wywołali religijną rewolucję podejrzanie przypominają wczesnych chrześcijan…
Jednym słowem, poziom oryginalności jest bardzo wątpliwy. Ba, momentami miałam nawet wrażenie, że czytam historyczne opracowanie z kampanii Napoleona w Afryce. Czy to przeszkadzało w lekturze? Ani trochę.
Do tego mamy prostą fabułę, momentami wręcz oczywistą, szczyptę magii, szczyptę intryg politycznych i sporo mniejszych bądź większych potyczek. Autor całe szczęście stawia przed oddziałem coraz to nowe wyzwania i nawet przez chwilę nie ma się wrażenia, że cały czas dostajemy tę samą bitwę tylko w różnej skali.
O świecie nie dowiadujemy się za wiele, ale nie przeszkadza to jakoś za bardzo. W sumie największą wadą są bohaterowie. Macrcus czyli kapitan – rycerski tak, że Don Kichote jest w porównaniu z nim źle wychowanym zbirem, Winter – szeregowy po szybkim awansie i w sumie jedyna trochę bardziej oryginalna postać, niestety też najbardziej niedopowiedziana oraz Janus – dowódca mający magiczny modyfikator do siły zajebistości, który jest w fabule głównie dlatego, żeby nie trzeba go było wprowadzać w kolejnym tomie jako nowej postaci. Mimo wszystko dadzą się lubić, ale liczę na to, że w kolejnych tomach będą trochę mniej irytujący.
Akcja toczy się wartko i nie sposób się nudzić, bitwy może nie są opisane epicko, ale jest i trochę strategi, i taktyka, i emocje, w które można bez problemu uwierzyć. A wszystko to podane świetnym stylem – trzymającym w napięciu, lekkim i wciągającym bardziej niż chodzenie po bagnach. Podejrzewam, że jak autor kiedyś napisze prognozę pogody to będzie się ją czytać jak powieść sensacyjną.
Styl i szybka akcja wynagradzają wszystkie minusy i dostajemy całkiem niezłą debiutancką powieść, którą czyta się błyskawicznie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *