Fantasty humorystyczne, to coś co tygrysy bardzo lubią czytać. I jak na złość tego gatunku nie ma zbyt wiele na rynku. Nic zatem dziwnego, że gdy wypatrzyłam nową książkę Mileny Wójtowicz – capnęłam ją w ciemno, byle szybciej dorwać się do niej i odstresować po trudnym dniu. Okazało się jednak, że tak naprawdę mogłam sobie darować. A wiecie dlaczego? Bo na dobrą sprawę już tę książkę mam na półce!W najnowszym dziele autorka powiela tak naprawdę swoje pomysły wykorzystane w Podatku. Nie wierzycie? No to sprawdzamy!
Cytuję z poprzedniej recenzji: “Zniechęcony absolwent po pewnym czasie jest w stanie podjąć się każdej pracy, nie ważne jak nietypowej”. Bum. Pasuje jak ulał. Główny bohater, Piotrek jest psychologiem dla tzw. “nienormatywnych” – czyli wampirów, wilkołaków, duchów itd itp ukrywających się pomiędzy normalsami. Założył firmę z inną nienormatyną bo miał problem ze znalezieniem pracy, a że sam jest nienormatywny no to wicie rozumicie.
cytuję dalej: “Książka, dla której trudno znaleźć kategorię, bo wszystkiego tu po trochu: i magii i humoru i parodii i kryminału. Tego ostatniego, akurat jest najmniej, a jeśli już to jest to raczej kryminał sytuacyjny wynikający z poziomu absurdu, który autorka z godnym uznania zapałem piętrzy ze strony na stronę. ” Drugie bum. Tyle, że tym razem absurd i parodia już takie śmieszne nie są, raczej ma się wrażenie okrutnego wysilenia, żeby takie było, a intryga ponoć kryminalna dookoła której zbudowano akcję rozłazi się na wszystkie strony jak źle zlepiony pieróg w trakcie gotowania. Tak naprawdę zabawnie robi się dopiero wtedy, gdy Sabince i jej przyjaciółeczce zbiera się na wspominki co też Sabinka w szkole robiła…
I kolejny cytat: ” Bo poza zabawnym słownictwem i zwariowaną akcją podaną w lekkim pogodnym stylu książeczka jest … taka sobie. Postacie jak wycięte z papier mache,…”. Zabrzmiało trzecie Bum. Bohaterowie są okrutnie płascy i nieprzeciętnie wręcz nudni, a wieczne podkreślanie jak to się męczą starając okiełznać swoje nienormatyne potrzeby, doprowadzało mnie do szewskiej pasji. No ile można czytać, że bohaterka je batona, żre wafelka, wcina oreo, zagryza ciasteczkiem, przekąsza chałwą, szełeści papierkiem… I takich niedorobionych postaci miota się po stronach książki chyba z legion. Niewiele wnoszą, za to plączą się i denerwują czytającego. ( Choć nie tak jak główny bohater – Piotruś autorce nie wyszedł wybitnie. Jeśli reszta bohaterów jest papierowa, to on jest chyba z papieru… toaletowego.)
A wiecie co jest najgorsze? Bodaj ostatnie trzy strony, zatytułowane nomen omen post scriptum. To najlepiej napisany kawałek książki. No i nie można tak było wcześniej, Pani autorko?! A tak męczyłam się nad książką jak Sabinka w sklepie mięsnym….
Tak czy inaczej, czytacie to na własną odpowiedzialność. Ja ostrzegałam.