(0,5 / 5)
Kiedy giną rodzice Holly, dziewczyna zostaje zmuszona do zamieszkania z nieznaną ciotką i jej córkami w innym mieście. Szybko dookoła całej rodziny zaczynają się dziać dziwne rzeczy, zaczynając od kota spełniającego życzenia niczym złota rybka po epicki romans rodzący się po pięciominutowym spotkaniu.
Autorki tworzą Romea i Julię wśród magicznych rodów. Jeden z nich korzysta z magii opartej na równowadze, drugi opiera się na prostym równaniu – im więcej ofiar i krwi, tym więcej mocy.
Tak wiele rzeczy tu nie działa, że nawet nie wiem od czego zacząć.
Jedna z autorek pisze we wstępie, że konsultowała się z kapłanką wicca, żeby dobrze opisać magię. Coś kiepsko te konsultacje poszły, skoro w następnym zdaniu stwierdza, że wicca jest parasolem dla różnych wierzeń. Nope. Poganizm jest takim parasolem, wicca jest bardzo konkretną jego odmianą. Magia jest niestety kiepsko opisana – biała, czarna czy voodoo działa, bo tak. Nie ma odbicia czynów czy zaklęć na rezultat. Nie ma też żadnych konsekwencji czarnej magii ani zbyt wielkiej różnicy między czarną, białą, szamanizmem czy voodoo. Ok, autorki mogły zbudować własny system, ale to nie jest system, tylko brak logiki i konsekwencji. Zresztą nie tylko magia jest niekonsekwentna – w pewnym momencie dowiadujemy się, że Holly odziedziczyła konia, którego miała dostać na urodziny, a parę rozdziałów później, że odziedziczyła całą stadninę. Gdzie była redakcja?
Bohaterowie są nijacy i nudni.
Holly, czyli Julia, głównie marudzi i narzeka, jej kuzynki zachowują się jak jeden byt, a czarny charakter jest tak przerysowany i disneyowski, że pod koniec każdej sceny z nim prawie słychać „buahahaha” zza kadru. Bo w końcu jakim cudem mamy poważnie traktować postać, która często popisuje się mniej więcej takim ciągiem myślowym: „Wkurza mnie. Chyba go zabiję. A nie, jest mi potrzebny. Najpierw go wykorzystam, a potem zabiję. Zdecydowanie go zabiję”.
Jer, nasz Romeo, jest przystojny i kompletnie nijaki, bo cały jego „charakter” opiera się na tym, że ma być inny niż ojciec.
Fabuła skacze między współczesnością a przeszłością obu rodów w historycznej Francji, gdzie po raz pierwszy spotkali się Holly i Jer (ich przodkowie? ich dusze?). Skacze niestety bez rytmu i sensu między epokami i punktami widzenia. Zresztą przeszłe fragmenty sprawiają wrażenie tej samej sceny opisanej w różnych wariantach – tu autorki coś dodadzą, tu coś odejmą, tu opiszą dokładnie to samo z perspektywy innej postaci i tak w kółko.
Cała historia magicznych kochanków jest oparta na przeszłości, a teraźniejsze wersje Holly i Jera są uczestnikami najgorszego romansu wszech czasów. Po tym jak zostaną sobie przedstawieni widzą się przypadkowo na jakiejś imprezie i… nagle lądują w łóżku, nie zamieniając ze sobą ani słowa. A potem miłość do grobowej deski. Konflikty rodzinne. Zdrada rodu. Magia i Szekspir. No nie, nie kupuję tego.
Zresztą trudno przełknąć cokolwiek w Wyklętych. Wycinanki z papieru udające bohaterów, których nie da się lubić, bo nic sobą nie przedstawiają. Pretekstowa fabuła, w której nic się nie dzieje poza „romansem przez wieki”; romansem zbyt pozbawionym chemii i jakiejkolwiek historii, żeby się nim przejmować. Chaotyczna i urwana historia rodów, która chyba powinna mieć znaczenie, ale obie strony są równie nijakie i nieciekawe.
Podczas lektury miałam nieodparte skojarzenia z zaparzaną po raz piąty herbatą. Ani koloru, ani smaku, ani zapachu. Wyklęci to takie popłuczyny po urban fantasy – ani bohaterów, ani historii, ani magii. Nawet na cukrze autorki poskąpiły.
Nudny i nijaki gniot.