I znowu mamy motyw postapokaliptyczny z obcą planetą w tle. Po przeczytaniu „Pamięci..” aż popatrzyłam sobie na datę wydania, bo miałam nieprzeparte wrażenie, że gdzieś już coś podobnego czytałam. Tak bardzo niektóre rozwiązania „zalatywały” mi nieszczęsnym gniotem, czyli Rafą Armagedonu Webera. Teoretycznie obie książki różnią się zasadniczo od siebie. W jednej zagłada przychodzi z kosmosu, w drugiej sprawcami apokalipsy są sami ludzie. W „Rafie..” modyfikacji na kolonistach dokonują ludzie którym się przewróciło w głowach, w „Pamięci” modyfikacji, jak się domyślamy dokonują sami koloniści. Ale w obu pojawia się motyw cybernetycznego anioła stróża. W obu książkach autorzy tak naprawdę zadają nam to samo pytanie: czy ludzie rzeczywiście mają w sobie zakodowany pęd do autodestrukcji i jedynym sposobem na jego zatrzymanie jest daleko idąca ingerencja, w ten czy w inny sposób blokująca rozwój ludzkości –a zwłaszcza rozwój nauki? Autor częściowo potwierdza tę diagnozę – świat który stworzyli dla swoich potomków emigranci z Ziemi jest nadzorowany i kontrolowany przez elektronicznego cerbera który nieustannie wpływa na ludzkie myśli uniemożliwiając np. powstawanie tych wynalazków, które wcześniej czy później mogą znaleźć „militarne” zastosowanie, lub przyczynić się do pojawienia się innych destrukcyjnych pomysłów. W efekcie działania tego cybernetyczniego „Wielkiego brata” ,ludzie od milionów lat zasiedlający planetę Harmonię żyją w jakiejś pokrętnej niezbyt symetrycznej w gruncie rzeczy Arkadii – z jednej strony mieszkają w domostwach z piasku i gliny, z drugiej wykorzystują zaawansowane technologie ułatwiające życie jak np. lewitery dla niepełnosprawnych. Hiperkomputer w roli boga kontroluje wszystko i wszystkich. Narzuca porządek społeczny, przekonania religijne, zsyła sny i wizje, ale także bóle głowy i napady klaustrofobii. Jak sami widzicie pomysł dość wtórny, choć zmuszający do zadawania pytań, z których większość jest dość niewygodna. Czytając „Pamięć…” nie męczyłam się tak jak przy „Rafie Armagedonu” , ale książka nie rzuciła mnie na kolana. Odłożyłam ją na półkę z dość mieszanymi uczuciami, wśród których królowało znudzenie i zawód. Przede wszystkim, przedstawiony świat sprawia wrażenie niedomyślanego. Czytając tę książkę cały czas miałam wrażenie, że znalazłam się na planie filmowym i wystarczy jeden krok dalej, żeby się przekonać, że to tylko fasady, papier, płótno i pomalowane drewno. Bohaterowie też zachowują się jak aktorzy i to w dodatku bardzo podrzędni. Są sztuczni, drewniani i „deklamują” swoje kwestie z przeraźliwym patosem. Pomysł z patriarchą rodu i czwórką synów trąci denerwująco motywami biblijnymi. W zasadzie nawet nie trąci tylko wprost się do nich odwołuje, wszak pierwsze widzenie to wizja ni mniej ni więcej płonącego krzewu, pardon kamienia skrzyżowana z zagładą Sodomy i Gomory. Wszystkie postacie są przewidywalne do bólu. Intryga w zasadzie też. Logika trzyma się kupy na słowo honoru. No, bo wyjaśnijcie mi jedną rzecz: skoro superkomputer może wpływać na umysły ludzi w sposób do złudzenia przypominający ten którego używał Obiwan Kenobi -to czemu nie ingeruje w sytuacji skrajnie da bohaterów niebezpiecznej i niekorzystnej? Aż trudno uwierzyć, aby akurat w tym momencie kiedy misja się sypie Superkomputer nie reagował na głupotę w wykonaniu właśnie tego bohatera z którym ma najlepszy kontakt. Dał mu wolną wolę? W sytuacji gdy skrajnie potrzebował artefaktu po który wysłał czterech synów?! Tere fere… Autor na końcu puszcza do czytelnika oko „teraz dopiero się zacznie”, ale wierzcie mi, nie jestem do końca przekonana, że chcę sięgnąć po kolejne książki z tej serii.
Reasumując. Wtórność, miałkość, kiepskie dekoracje. W sumie spory zawód.