Tę książkę przeczytało wielu moich znajomych. Ale nikt z nich nie chciał mówić o swoich odczuciach. Tę książkę przeczytał również Varran. I powiedział, że nie będzie jej recenzował. Że nie jest w stanie. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak samej podjąć się tego zadania. Po lekturze Czarnobylskiej modlitwy przestałam się dziwić brakiem chęci do recenzowania czy choćby rozmowy na temat tej książki. Bo lektura to doprawdy straszna. Autorka zrobiła najprostszą rzecz pod słońcem. Spisała monologi ludzi. Tylko i aż. Od opowieści babinek, które nie dały się wysiedlić ze skażonej strefy, przez likwidatorów, policjantów, wojskowych, posyłanych jak śmieci na śmierć. Przez potworną relację żony strażaka – jednego z pierwszych ofiar choroby popromiennej, aż po relacje ludzi, którzy uciekli z innych regionów byłego ZSRR. Uciekli bo nagle okazało się, że w kraju w którym się wychowali nie ma dla nich miejsca i że lepiej wybrać niewidzialną śmierć w przyszłości, niż widzialną być może jutro. Czytanie tego, jest jak bicie głową w ścianę. Jak nurkowanie w absolutnej ciemności w lodowatej wodzie. Przeraża, dławi, ale masz świadomość, że musisz to przeczytać. Żeby wiedzieć. Żeby choć w ten sposób uszanować tych którzy przeszli i wciąż przechodzą atomowe piekło. I, by zrozumieć, a przynajmniej zbliżyć się do zrozumienia tego co dzieje się za naszą wschodnią granicą teraz.
Przeczytajcie. Tak trzeba.
Aleksijewicz jest znakomita w słuchaniu.
Nie znam innych książek autorki więc trudno mi się wypowiadać, ale nie wiem, czy zdołałabym wysłuchać książki o takim ciężarze gatunkowym.