Już sam opis z tyłu okładki był fascynujący: ” czy da się polepić Chandlera z Isaackiem Singerem…”/ Oj da się. I to całkiem udanie da. Od razu napiszę, że nie przepadam za Singerem. Za Chandlerem także z resztą nie. Ten ostatni zwłaszcza zawsze kojarzy mi się z abnegatem nieudacznikiem przegranym nawet wtedy gdy wygrywa. A ponieważ kilka takich egzemplarzy mam dookoła w realnym życiu – więc “wicie rozumicie” obejdę się bez książek o takich ludziach. Jeśli zaś chodzi o książkę Michaela Chabona, to jest to lektura, której nie polecam na czas chandry. Gorzko dosadny klimat schyłku pewnego świata podlany sosem bezradności i zaprawiony oczekiwaniem na koniec sprawia, że książkę czyta się momentami z bolesnym wysiłkiem. A jednak jest w niej coś co sprawia, że nie można się od niej oderwać, coś co powoduje, że chce się ją przeczytać do końca, jakieś rozpaczliwe ręcz pragnienie, żeby dobro tak bezlitośnie wydrwiwane i pomiatane, na koniec miało swoje pięć minut i jednak zatriumfowało. Tego pięciominutowego triumfu oczekuje się wręcz boleśnie. Owszem dobro triumfuje, złe ludki kończą z kulką w bebechach, ale czytelnikowi daleko jest do uspokojenia. Pozostaje z dziwnie niespokojnym sercem.
Jeśli do kompletu dodamy dziwnie zakręcony świat zależności i układów w żydowskiej gminie, układów wynikających po części z przekonań religijnych po części ze specyfiki mentalności, świat obserwowany przez autora z goryczą, smutkiem, ironią, a też z nostalgiczną miłością ….
to dostaniemy książkę mądrą, subtelną ( wbrew pozorom, bo kryminał i subtelność nad wyraz rzadko chodzą w parze) i wyważoną. Książkę którą z czystym sercem polecam wszystkim, którzy nie boją się zadawania niewygodnych pytań i mają odwagę usłyszeć odpowiedź