Książka reklamowana jako fantasy dla mnie fantasy wcale nie jest. Owszem, rzecz dzieje się w nieokreślonej mitycznej krainie, typowej “Nigdziebądź”. Znamy jej nazwę, wiemy, że żyjące w niej społeczeństwo podzielone jest na kasty, z opisu możemy się domyślać późnego średniowiecza, choć nie wszystkie elementy do niego pasują (np. papier…) coś tam się przebąkuje o jakiś wierzeniach i tyle. Nie ma mitycznych stworzeń, nie ma magii, artefaktów, nie ma innych ras. Być może zmienia się to w późniejszych tomach, ale w pierwszym jest właśnie tak. Nawet główny bohater choć teoretycznie jest wybrańcem, to przecież z tym jego wybraństwem jest coś nie tak. Przynajmniej w tomie pierwszym nie poznajemy żadnych przepowiedni czy legend zapowiadających jego przybycie czy cel do którego miałby być powołany. Czym zatem jest tom pierwszy Wielkiego północnego Oceanu? Jak dla mnie przypowieścią filozoficzną o dorastaniu. Dość udanym skrzyżowaniem Władcy much Goldinga, ze Stowarzyszeniem Umarłych Poetów i z królem Maciusiem I, plus wstawki parajapońskie.Głównego bohatera, chłopca o imieniu Rin obserwujemy praktycznie od maleńkości. Śledzimy jego losy od czasu spotkania z tajemniczym czarnym jeźdźcem, poprzez niełatwe życie syna grabarza – najbardziej poniżanej i odtrącanej kasty, przez sprzedaż werbownikowi, szkołę kadetów po zostanie uczniem owianego legendami Dzikiego Kruka – jednego z najbardziej przerażających żołnierzy. Obserwujemy jak… no właśnie jak co… Nie możemy powiedzieć, że Rin, dorasta, czy zmienia się w trakcie swojego życia. Miałam nieodparte wrażenie, że Rin dojrzał już dawno temu i teraz nic co się dookoła niego dzieje, żadne wydarzenie nie jest w stanie zmienić jego przekonań, nastawienia, czasem uprzedzeń. Ba czasami nawet mam wątpliwość czy chłopak jest uczestnikiem wydarzeń czy tylko ich chłodnym obserwatorem, wręcz pretekstem dla autorki. Autorka kilkakrotnie sugeruje nam, że to co wydarza się z dziećmi w ich wczesnym życiu odciska się jak podstawowy stempel na całym życiu. Tak jest w przypadku Rina tak w przypadku małego Reana. Możemy się tylko domyśleć jak wpływa to na innych chłopców zgromadzonych w upiornej szkole kadetów, bitych, musztrowanych, karanych w nieludzki sposób przez dorosłych, którzy w ten sposób – jak sugeruje czytelnikom autorka w ten właśnie sposób odreagowują swoje własne wewnętrzne cierpienie. Nic dziwnego, że dzieciaki tworzą własną równie okrutną strukturę władzy. Dopiero pojawienie się nowego nauczyciela, człowieka który chce i widzi w tych psychicznie okaleczonych dzieciakach dobro odmienia grupę. Grupa korzysta. Rin nie. Dalej patrzy na wszystko ze swojej wręcz nieludzkiej, lodowatej perspektywy. Zresztą może to i lepiej, bo gdy dorośli zabierają kadetom ich wspaniałego nauczyciela – trauma grupy jest, jak nie trudno się domyśleć przepotężna. I równie nietrudno jest przewidzieć, co stałoby się z Rinem, gdyby poddał się magii serdeczności.
Tę książkę można by analizować w nieskończoność, z jednej strony odszukując w niej inspiracje i literackie fascynacje autorki, z drugiej śledząc tropy pedagogicznych teorii o rozwoju człowieka. Jest trudna, jest mroczna, gorzka, i nie pozostawia żadnych złudzeń co do zdania Katarzyny Szelenbaum o dorosłych i ich roli w świecie dzieci. W powieści nie ma ani jednej postaci, która mogłaby wzbudzić sympatię czytelnika. Nawet postać dobrego nauczyciela jest w pewien sposób nieatrakcyjna. Może dzieje tak się dlatego, że świat i postacie przedstawiane przez autorkę utrzymani są w czarno-białej konwencji, bez szarości, a ponieważ w dodatku przez 98% książki dominuje czerń to w tak jednoznaczną biel jest nam bardzo trudno uwierzyć. Nagromadzone na stronach powieści cierpienie sprawia, że pod koniec lektury jesteśmy psychicznie zmęczeni, zbrukani, zdruzgotani i zaczynamy mieć ochotę na rozdrapywanie własnych ran, jakąś chorą retrospekcję, przy pomocy której odnajdziemy ten pierwszy moment, który zadecydował o tym, że jesteśmy jacy jesteśmy. Nie polecam tej książki ludziom wrażliwym, delikatnych i uczuciowym. Ta powieść potrafi niemal fizycznie zaboleć. Mrok w niej nagromadzony potrafi naprawdę dobrze zaleźć za skórę. Z drugiej strony nie sposób nie docenić pisarstwa autorki, umiejętności budowania klimatu, konsekwentności i logiki fabuły. Nie dziwię się, że książka zdobyła nagrodę, choć… trafiają się w niej językowe “buraczki” od których skóra cierpnie za uszami. Na przykład sytuację, w której uczniowie zaczynają się wzajemnie ignorować określa mianem “ignorancji” ( ignorancja taka trwała już dłuższy czas..), a jeden z bohaterów “dobywa podestu” czyli uwaga, uwaga, na rzeczony podest… wskakuje . I tu nasuwa się gorzka refleksja: jeśli takie “kwiotki” znajdują się w nagrodzonej pozycji to co było w pozostałych?!