Tym razem będzie o książce która mi się bardzo podobała. A raczej o dwuksięgu bo “Królobojca, Krolotwórca” to wszak dylogia. I powiem od razu, trochę żałuję, że tylko dylogia. Chociaż autorka stworzyła model świata niejednokrotnie już wykorzystywany w literaturze – magiczna rasa panów i niemagiczna rasa poddanych, to jednak potrafiła sprawić, że ta wtórność nie razi. Świat Lur jest bardzo rzeczywisty i łatwo nam uwierzyć, że istnieje naprawdę. Nie ma w sobie nic ze sztampy, nie odbija tylu już opisanych krain. W trakcie lektury można wręcz odnieść wrażenie, że jeśli wyjrzymy za okno – to krajobraz który ujrzymy, będzie właśnie krajobrazem Lur. Książka nie epatuje również nadmiarem magii. Już raczej zadziwia jej dyskrecją. Chociaż magia w tym świecie jest bardzo mocno obecna.Obecna i… bolesna. Oto bowiem okazuje się, że za klimat i spokój krainy odpowiedzialna jest magia pogody związana nieodłącznie z krwią jednej z nacji – Doran. Król wybierany spośród największych magów odprawia co jakiś czas okrutny rytuał pogody. Rytuał za który płaci własną krwią i cierpieniem. Rytuał który go wyniszcza i nieodmiennie prowadzi do grobu. W krainie Lur żyje również druga nacja – całkowicie pozbawieni magicznych umiejętności Olkowie. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt. Doranie są wysocy, smukli, jasnowłosi. W naturalny sposób kojarzą się z elfami. Olkowie są krępi, ciemnowłosi, ciemnoocy. Zwykli do bólu, choć zakaz praktykowania przez nich magii sprawia, że coś w tym obrazie zgrzyta. Nic zatem dziwnego, że rudowłosy Asher wydaje się nie pasować ani do jednego ani do drugiego świata, a czytelnik mamrocze do siebie pod nosem – a skąd wziął się tu ten mutant? Takie wizualne rozróżnienie nacji ma też kolejną wadę odbijającą się na fabule książki – piekielnie trudno nam uwierzyć w konspirację Olków. Teraz słow kilka o głównych bohaterach . Postać księcia Gara – upośledzonego przez brak możliwości korzystania z magii syna króla jest tak zwyczajnie po ludzku sympatyczna. łatwo mu wybaczamy dziwactwa, czy zachłyśnięcie się magią. Jego przyjaciel i główny bohater Asher jest już zdecydowanie mniej sympatyczny, przede wszystkim dlatego, że (przynajmniej na początku) widzi świat w czarno – białych barwach, sprawia wrażenie niedojrzałego, dość prymitywnego, a co gorsza nieco chamowatego – bo zupełnie nie umie zupełnie trzymać buzi na kłódkę. I czytelnikowi dość trudno uwierzyć w to, że książę i jego rodzina tolerują takiego pyskacza w innej roli niż nadworny błazen. W drugim tomie intryga rozkręca się na dobre. Magia jaskrawo i mocno dochodzi do głosu, choć autorce dalej udało się uniknąć przesady. Przepowiednia wielokrotnie wspominana w pierwszym tomie zaczyna się spełniać i wszystko powoli zmierza do pięknej katastrofy. Katastrofy którą zatrzymać można będzie tylko wtedy gdy nawet najbardziej zranieni ludzie zdołają się wznieść ponad ból urazę i uprzedzenia. Taka to właśnie jest powieść – z morałem, acz nienachalnym, czytelnym dla wyrobionego czytelnika, z przygodą która powinna zadowolić tych mniej wyrobionych, z nie najgorzej skonstruowaną intrygą. Jedyna łyżka dziegciu to tłumaczenie. A raczej wpakowanie przez tłumacza do książki, nie wiadomo po jakie licho zwrotów typowo polskich w rodzaju “wyszedł jak Zabłocki na mydle”.