Jeśli spytacie mnie, po co autor poczytnego ( i grubego cyklu) o świecie Allomantów popełnił tę cieniutką książeczkę, odpowiem z ręką na sercu, że nie mam zielonego pojęcia. Mogę się tylko zastanawiać, czy było to ćwiczenie pisarsko – socjologiczne, czyli próba opisania co też może się podziać z tak skomplikowanym społeczeństwem po setkach lat, czy też autorowi zwyczajnie brakło kasy, więc machnął na szybko coś krótkiego, o czym było wiadomo, że się z bardzo dużym prawdopodobieństwem sprzeda.
Niezależnie jednak od intencji autora, wyszło to co wyszło czyli drożdżówka z zakalcem. Fabuła na początku nie powala na kolana, ale nie zapowiada jeszcze katastrofy. Setki lat po wydarzeniach opisanych w trylogii “Bohater Wieków” na planecie rozwija się prężnie cywilizacja wieku pary i kolei żelaznych choć w miastach mamy zakonserwowany układ kliencki. Na rubieżach natomiast mamy wypisz wymaluj dziki zachód. Głównego bohatera poznajemy w momencie, kiedy razem ze swoją partnerką usiłują zatrzymać jednego z najgroźniejszych bandytów. Wydarzenia z przeszłości powracają w wierzeniach i nie da się ukryć, że są dość dalekie od tego co wydarzyło się naprawdę. Niemal każdy z bohaterów tamtych wydarzeń doczekał się jakiegoś kultu, kulciku, albo przynajmniej mitu. Nawet żelaznooki, czyli Marr. Zrodzonych z mgły już nie ma. Po prostu się nie rodzą. Allomanci jeśli się już pojawiają – są w stanie spalać co najwyżej jeden metal. Ferruchemicy też się trafiają. Jedni się swoim darem chwaIą, inni się go wstydzą, jeszcze inni wykorzystują do popełniania przestępstw. I gdyby autor szedł dalej w tym kierunku – być może powstałby całkiem interesujący obraz. Może pastisz, a może parodia. Ale niestety. Książka sprawia wrażenie “ścinków montażowych” z dna szuflady. Autor serwuje nam porwanie, spisek, szajkę niemalże wszechczasów, zdradę, romans, kryminał, a nawet obserwacje psychologiczne. A wszystko sztuczne, ciągnięte za uszy, nieprzekonywujące, nudne i papierowe jak główny bohater.
I po co to wszystko? Nie mam pojęcia, ale podobnie jak przy Wielkim Bazarze Petera Bretta okazało się, że cienkie kontynuacje wielkich serii są diabła warte