Po ostatnich nie najlepszych doświadczeniach związanych z książkami o wikingach ( Dziecko Odyna, Miecze dobrych ludzi) dość podejrzliwie zaczęłam podchodzić do książek prezentujących na okładkach ludzi w charakterystycznych hełmach i z charakterystycznymi mieczami. Ale Skarb Attyli zarekomendował mi (a nawet wetknął w garść) kolega, co do którego gustu czytelniczego nie mam najmniejszych zastrzeżeń więc… przeczytałam. I zdecydowanie nie żałuję.
Bohaterem jest młody chłopak Orm Ruryksson, którego poznajemy w przełomowym momencie jego życia. Oto bowiem uszedł śmierci z łap białego niedźwiedzia i spotkał się ze swoim ojcem. A co ważniejsze, w opinii innych ludzi, to właśnie Orm zabił białego niedźwiedzia. Nie trudno się domyśleć, że człowiek który może się pochwalić takim wyczynem będzie miał poważanie u wikingów. A co dopiero nastolatek. Orm zaciąga się do słynnej załogi Einara Czarnego, tej samej w której nawigatorem jest jego ojciec i wyrusza na spotkanie swojego przeznaczenia. I tu jest bodaj jedyne zastrzeżenie jakie mam do książki Roberta Low’a. Orm ma po prostu niebotyczne szczęście i jak na człowieka wczesnego średniowiecza – całkiem nietypowe wykształcenie. Rozumie łacinę. W obejściu jego wuja plątał się niewolnik – chrześcijański mnich, albo ksiądz i to on nauczył chłopaka tego języka. Nieco to naciągane, bo po pierwsze, zwykli mnisi czy nawet księża w tamtych czasach po łacinie nie czytali i nie gadali, więc niewolnik musiałby być co najmniej przeorem, albo inną szychą, a za takich brało się sowity okup, a nie używało do wyrzucania gnoju, po drugie młody chłopak sam z siebie musiałby się chcieć uczyć. Ostatecznie w tamtych czasach kształcono synów książąt i możnowładców i to tych przeznaczonych do stanu kapłańskiego ale nie zwyczajnych wikingów. Jakim więc cudem nastolatek, żywy i energiczny, a przy tym mający liczne obowiązki w obejściu znalazł czas aby się tak dobrze łaciny wyedukować? Mało, że szczęściarz, to jeszcze z talentem do języków. Orm jak typowy nastolatek nie umie utrzymać jęzora za zębami i wyrywa się z opiniami i komentarzami tam, gdzie inni trzymają buzie na kłódkę. Dla fabuły to dobrze, dla logiki tak sobie, bo wikingowie to narodek dość niecierpliwy i za mniejsze przewinienia niż komentowanie decyzji wodza potrafili udzielić surowej nauczki.
Jednak poza tymi niedociągnięciami nie mam się o co czepiać. Fabuła jest wartka, miejscami nawet aż nadto, realia z epoki oddane w bardzo realistyczny sposób i wreszcie czytając książkę nie miałam wrażenia, że to skrypt jakieś hollywoodzkiej przebieranki klasy w najlepszym razie D. Świat jaki prezentuje nam autor jest jaki jest – brutalny, brudny, pozbawiony jakiegokolwiek ducha przygody, za to zgodnie z prawdą, taplający się we krwi i pardon gó..nie. Ludzie w bitwie sikają i robią w portki ze strachu, wysiłku, bólu, ranni o ile nie mają wiele szczęścia umierają w męczarniach od zakażeń, życie jest podłe i nie wybiera kto ma zginąć, a choroba psychiczna często mieszana jest z mistycyzmem. Bohaterowie są hm… barwni. Łatwo dajemy się wciągnąć w ich życie i niektórym z nich kibicujemy, a innych nie cierpimy i życzymy im, żeby autor utłukł ich już na następnej stronie. Sama opowieść o skarbie Attyli.. cóż nie słyszałam, co nie znaczy, że nie istnieje taka legenda. Obiecałam sobie, że w wolnej chwili pogrzebię tu i tam, żeby sprawdzić jak to z tym kurhanem ze srebra było ( najlepszy dowód, że książka mnie wciągnęła). Tło.. cóż tła w zasadzie nie ma. Ale w tym przypadku to akurat nie wada, bogate i rozbudowane tło przeszkadzałoby w zagłębianiu się w opowieści. Jest trochę jak sagi – nie ma w nich tła, ale ileż się dzieje.
Pomimo kilku wad z przyjemnością przeczytam pozostałe tomy.