Gesa Schwartz kontynuuje swoją wędrówkę po baśniach i wierzeniach rozpoczętą w Pieczęci Ognia. Drugi tom przygód gargulca Grima znowu zabiera nas w świat w którym niepodzielnie króluje magia, baśnie, mity i legendy. I nawet jeśli znamy je naprawdę dobrze, to momentami możemy poczuć się dość solidnie zaskoczeni tym co z mniej i bardziej popularnymi motywami wyprawia Autorka. Tym razem wzięła “na tapetę” motyw Królowej Śniegu, plus sagi i legendy irlandzkie. Wymieszała, wybełtała, dołożyła nieco charakterystycznej dla siebie filozofii i wysmażyła kolejny długi tom.
W Innoświecie zapanował pokój i powszechna niemal szczęśliwość. Mia jest z Grimem i kochają się, że aż strach. Ale w zaułkach jak zawsze czai się złooo. I tu mój pierwszy grymas. Drugi tom zaczyna się całkiem podobnie do pierwszego. Znowu pada, a Grim usiłuje wyśledzić złowrogiego napastnika, który oprócz życia tym razem zabiera też swoim ofiarom oczy. (Ciekawa jestem czy trzeci tom zacznie się w ten sam sposób, czy jednak autorka wysili się na inne rozpoczęcie). Później też jest przewidywalnie – zło jest bardzo złe, bardzo potężne i bardzo prastare. I znowu ma zamiar dobrać się do skóry ludziom. I znowu potrzebny jest potężny artefakt, a także osoba która ma magiczne “prawo” do machania rzeczonym. W tomie pierwszym na poszukiwanie artefaktu wyruszają tylko Grim i Mia. Tym razem autorka postawiła na drużynę. Chyba najbardziej niedobraną i wkurzającą drużynę o przygodach której zdarzyło mi się czytać. Bo uwierzcie mi, bohaterowie wkurzają czytelnika nieprzeciętnie. Albo są upierdliwie nudni, albo rozpaczliwie patetyczni, albo prezentują stany depresyjne, albo euforyczne. Albo… i to jest najczęstsze “albo” – zachowują się jak nieznośne dzieci. Mówisz takiemu zostań – a ono się pcha w najbardziej niebezpieczne miejsce i ma swoje własne, najczęściej poronione pomysły. Owszem, sytuacja w której się znaleźli do najsympatyczniejszych nie należy, poza tym ileż razy można zbierać cięgi i wywijać się z sytuacji praktycznie bez wyjścia. Ile razy można usłyszeć, że jest się niemile widzianym, paskudnym, niedobrym, generalnie BE? Ile razy można się bujać na emocjach? Całą książkę? Sorry, ale ja tego nie kupuję..
A jak już nie jest patetycznie, to zaczyna być ckliwie. Bohaterowie rzucają się na ratunek i (niemal)konają z imieniem ukochanego/ukochanej na ustach. Czasem mówi się, że postacie są papierowe. W drugim tomie Grima jest pod tym względem jeszcze gorzej – niektóre postacie nie są papierowe.. one sprawiają wrażenie ogromnie sfatygowanych pluszaków z dziecinnego pokoju, ot, tkniesz palcem i trociny się sypią. Oj irytowali mnie ci bohaterowie, irytowali tak bardzo, że kilka razy miałam ochotę odłożyć książkę.
fabuła i akcja też się pani autorce nie udały. Schematyczne i przewidywalne do bólu, z powtarzającymi się w kółko motywami doprowadzają do szewskiej pasji. Ile razy można czytać, że zabity chwilę temu zły Alf właśnie znów powstaje z martwych i rozpoczyna pościg?! Nawet terminatora uśmiercali na mniej sposobów! Ile razy główni bohaterowie mogą zbierać mega lanie, wpadać w śmiertelne tarapaty, żegnać się z życiem i……….. być w ostatniej chwili ratowani? Co gorsza w trakcie lektury przynajmniej kilka razy miałam wrażenie, że “już to gdzieś czytałam”. Autorka moim zdaniem za bardzo wzorowała się na dwóch książkach, z dodatkiem trzeciej – pierwszą z nich jest Lew, czarownica i stara szafa C.S. Lewisa, drugą Hobbit, a trzecią Królowa Śniegu Andersena. Mamy zatem złą czarodziejkę wróżkę, usidlającą dzieci, zamieniającą istoty w kamień (odbierającą im możliwość ruchu) mamy magiczne odłamki w okolicy serca, mamy zdrajców, i wielką finałową bitwę dobra ze złem z udziałem krasnoludzkiej i elfiej armii, mamy również zejście do świata krasnoludów, krasnoludzkiego króla itd itp i w tym stylu.
No i jeszcze ta filozofia. Te wciskane co kilka stron konstatacje jak to ludzie są źli, niedobrzy i jak to zniszczyli świat magii i czarów, przy którymś kolejnym powtórzeniu zaczynają działać jak przysłowiowe piórko flaminga i czytelnik zaczyna się oglądać za jakimś wiaderkiem…
A na koniec muszę wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy, która doprowadzała mnie do białej gorączki i też uczorciła lekturę. Chodzi o nieprawdopodobne wprost niechlujstwo wydawcy. Literówki, pogubione słowa, urwane zdania. Koszmar. Od któregoś momentu czytałam książkę z długopisem na podorędziu, żeby uzupełniać na bieżąco niedoróbki i braki z powodu których zdania sypały się jak domki z kart. Jednym słowem, edytorsko dostaliśmy bubel. Coś a’la przysłowiowa chińska koszulka. Koszulka na całe szczęście jest tania. Książki niestety nie są.
Podsumowując, jeśli lubisz Opowieści z Narnii i nie przeszkadza ci pluszakowatość Aslana, to w “Grimowych” klimatach poczujesz się jak ryba w wodzie. W innym przypadku trzymaj się od drugiego tomu przygód Gargulca Grima i jego przyjaciół jak najdalej. O ile bowiem pierwszy tom był całkiem udany, to drugi okazał się niestety solidnym gniotem.
__________________________________________________________________________________________________ Lashana
No i co ja mogę dodać do tego co moja współrecenzentka napisała wyżej? I to nie powtarzając jej argumentów? W zasadzie nic. Tym bardziej, że wyjątkowo zgadzam się we wszystkim i w całej rozciągłości.
Fabuła to Królowa Śniegu doprawiona Hobbitem i Lwem, Czarownicą i Starą szafą. Ciągnie się niemiłosiernie i przez 560 stron autorka wałkuje wciąż te same odniesienia i wątki. Fabuła jest pretekstowa i oparta na emocjach u wszystkich i w każdym przypadku, zaczynając od króla Innostot po głównych bohaterów. Co bardzo skutecznie udowadnia (i to co chwilę), że papierowi bohaterowie na dodatek nie mają mózgu.
Drużyna wyruszająca w podróż jest, trzeba przyznać, wyjątkowa jeśli chodzi o przetworzenie po raz kolejny tych samych motywów. Mia – wiecznie wątpiąca, ale gotowa głową rozwalić mur prezentuje przywiązanie do brata ocierające się o obsesję i jak była najsympatyczniejszą postacią w poprzednim tomie, tak teraz jest najbardziej irytująca. Młody bohater i jego opiekun to efekt wrzucenia do blendera Hobbita i Opowieści z Narnii, a ostatni Wojownik Wróżek tak cierpi za miliony i jest tak mesjanistyczny, jakby się w młodości Mickiewicza za dużo naczytał. A hipogryf to taka latająca taksówka deus ex machina.
Nudne, mało oryginalne, nudne, bohaterowie irytujący niepomiernie, nudne, autorka powtarza się przy każdej możliwej okazji, nudne, czarne charaktery są tak przerysowane jakby z kreskówki uciekły. Czy już wspominałam, że całość jest nudna? Zwłaszcza jak się po raz kolejny czyta o tym samym…
Gniot straszliwy.