„Absolutna klasyka”, „lektura obowiązkowa dla każdego fana fantasy”, „zaskakująca”, „wspaniała” i tak w ten deseń. Powieści Gaimana mają często nawet nie pozytywne recenzje, a pienia pochwalne i ody do autora. Przeczytanie, a właściwie przebicie się przez Amerykańskich bogów zajęło mi ponad miesiąc. I jedyne co po tym czasie orki na ugorze mam ochotę zacytować, to Gombrowiczowskie „Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?”.
Bo nie zachwyciło mnie zdecydowanie. Nie dość, że miałam wysokie oczekiwania (które szybko uciekły z podkulonym ogonem), co najczęściej kończy się rozczarowaniem, to z rozdziału na rozdział książka coraz bardziej mi się nie podobała, główny bohater coraz bardziej irytował, a całością najchętniej rzuciłabym o ścianę, gdyby nie to, że była w wersji elektronicznej.
Cień właśnie wyszedł z więzienia, jednak zamiast spotkać się ze swoją ukochaną żoną trafia na jej pogrzeb. Na dodatek oferta pracy, którą miał dostać po wyjściu zza krat, jest nieaktualna, więc zgadza się być ochroniarzem /towarzyszem /chłopcem na posyłki Wednesdaya.
Ponad 600 stron powieści, gdzie główny bohater jest… cieniem. Nijaki, niewidoczny, nie mający żadnych wyrazistych uczuć i wszystko przyjmujący ze spokojem, idący gdzie mu szef każe, dający się nieść z prądem. Na dobrą sprawę nawet nie wiemy jak wygląda poza tym, że jest „duży”. Teoretyczne jest też niezbyt bystry, ale miewa przebłyski inteligencji jeśli to akurat pasuje autorowi. Ja rozumiem, że tak miało być i że Cień miał być cieniem. Serio. Ale to nie zmienia faktu, że 90% powieści jest opisane z perspektywy nudnej, nijakiej, nieciekawej postaci. Koncepcja i wizja artystyczna to jedno, ale jaki jest sens w śledzeniu historii bohatera, który nas nie interesuje?
Cień to bardziej pionek prowadzony przez autora niż postać. Na dodatek wszystkie dialogi z jego udziałem wywołują irytację – są do wyboru: sztuczne, nic nie wnoszą do sceny ani do fabuły, o pogodzie, stwierdzają oczywistości. Bohater oficjalnie ma hobby – sztuczki z monetami, które opisane są tak, że trudno mi było sobie momentami wyobrazić, co autor miał na myśli. Do tego cała ta pasja sprawia wrażenie, że Gaiman miał w rozpisce coś w stylu „tu wstawić sztuczkę z monetą”, bo Cień bardzo często o swoim hobby zapomina, a większość scen z nią związanych sprawia bardzo losowe wrażenie.
Pozostałe 10% powieści to krótkie sceny z perspektywy innych bohaterów, opisujące wydarzenia, w których Cień nie mógł uczestniczyć. Zgrzytało to strasznie. Albo bohater o czymś nie wie i dowiaduje się w inny sposób, albo czytelnik w miarę regularnie widzi coś z innej perspektywy – wtedy książka ma jakiś rytm, wyraźną koncepcję. Tu wyglądało to tak jakby autor szedł na skróty, pokazując czytelnikowi na szybko i najprostszą metodą te sceny, w których główny bohater nie uczestniczył.
Pozostali bohaterowie są równie nijacy i podobnie jak Cień zlewają się z tłem. Owszem jest parę wyjątków – Anubis i Easter chociażby, problem tylko w tym, że to są postacie drugo i trzecio planowe. Wednesday jak na boga i głównego bohatera jest strasznie bezbarwny.
Fabuła podobnie jak bohaterowie nie przekonała mnie zupełnie. Cień ma pomóc Wednesdayowi w przygotowaniach do wojny między starymi bogami (z różnych mitologii, którzy zostali przewiezieni przez swoich wyznawców do Nowego Świata) a nowymi (telewizją, technologią). Starych bogów jest co prawda więcej, ale są słabsi i niezbyt chętni do brania udziału w otwartym konflikcie. Powiązanie siły boga z ilością jego wyznawców nie jest niczym nowym, jednak przyznaję, że stworzenie nowych bogów to ciekawy pomysł. Problem tylko w tym, że to nadal nie za bardzo ma sens. Każdy z bogów ma swojego awatara związanego z miejscem, w którym są wyznawcy i ci wyznawcy dają mu siłę. Czyli Odyn nie jest do końca Wednesdayem, bo obaj czerpią siły z innych wyznawców. A teraz niech ktoś mi wyjaśni co się stanie jeśli Norweg-poganin przeprowadzi się do USA? Dalej będzie zasilał norweskiego Odyna czy amerykańskiego Wednesdaya? I czemu niby miałby zasilać Wednesdaya skoro, tak naprawdę, nie jest on Odynem? Poza tym gdzie w tym wszystkim Allah i Jezus? W kraju, gdzie stosunek kościołów do domów w niektórych stanach byłby pewnie wyższy niż w Polsce? Czemu amerykańsko-egipscy bogowie mają się całkiem nieźle skoro Egipt jest muzułmański, więc wszyscy nowi emigranci raczej się do Szakala modlić nie będą?
Poza przygotowaniami i w trakcie Cień uczestniczy w zaskakujących wydarzeniach. Owszem jeden z cytatów z początku recenzji się zgadza. Amerykańscy bogowie są zaskakujący, problem tylko w tym, że jest to zaskoczenie w najgorszym możliwym sensie. Wydarzenia zaskakują swoim chaosem, przypadkowością, brakiem sensu i celu. Wiele scen nie ma żadnego wpływu na bohatera czy główny wątek. Nawet jeśli jakimś cudem mają znaczenie to i tak dałoby się je skrócić przynajmniej o połowę bez strat dla fabuły. Jeśliby wyrzucić wątki, które nic nie wnoszą, poszatkować dialogi, które są o niczym, to dostalibyśmy pewnie jakieś niecałe 300 stron książki, która nie ciągnęłaby się jak flaki z olejem. Jakby zaskoczeń było mało, to są też sceny, które są dla fabuły bardzo istotne, ale dla odmiany są niezbyt zgodne z logiką świata przedstawionego (spotkanie w Środku Świata na przykład).
Te strzępki fabuły, które się ze sobą łącza zapowiadają wielki finał. Taki z hukiem, fajerwerkami i orkiestrą dętą. Człowiek przebija się z trudem i niesmakiem przez 550 stron patrząc jak autor… dmucha w balonik, i czekając kiedy to ustrojstwo z hukiem pęknie, a zamiast tego autor wypuszcza powietrze. I zamiast wielkiego finału i wielkiego bum mamy… wielkie nic. Rozczarowujące, nie rozwiązujące większości wątków, nie kończące niczego. Dzięki temu mamy jeszcze epilog, żeby parę rzeczy zakończyć, co wypada… cóż… mało profesjonalnie.
Nudni, nieprzekonujący bohaterowie. Prosty pomysł z lekkimi dziurami w logice, zbyt rozdmuchany przez nadmiar postaci, scen i nieistotnych wątków pobocznych, z rozczarowującym finałem.
Cóż… „Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?”, chwilowo jest to kandydat numer jeden na najgorszą książkę przeczytaną w 2017.