Polski tytuł tej książki jest mylący – w tym, co zrobił, a potem opisał Autor raczej niewiele było pikniku, a i niedźwiedzie jakieś takie wirtualne. Po angielsku brzmi to lepiej – A Walk in the Woods.
Co prawda przechadzka była specyficzna – Bryson zaplanował przejście Apallachian Trail, 3500-kilometrowego szlaku przez Apallachy wiodącego od Georgii aż po Maine, a zatem bardzo ambitnie jak na doświadczonego wprawdzie turystę i autora książek podróżniczych, ale też pisarza w średnim wieku i określonym poziomem tkanki tłuszczowej. Na dodatek na współtowarzysza wyprawy wziął sobie dawnego kolegę ze szkoły, którego nie widział od ponad 20 lat, na dodatek byłego alkoholika w kiepskiej kondycji fizycznej.
I tak to Bill Bryson próbuje nam pokazać tę zupełnie inną Amerykę, zieloną i niemal bezludną – niemal, bo po paru dniach w kompletnej dziczy schodzi się do miejsca łączącego funkcje parkingu, disneylandu, odpustu i miejsca obsługi jednodniowej turystycznej stonki. To może być w dolinie, może być nad jeziorem, ale też może być na szczycie wielkiej góry, na którą z wysiłkiem wdrapują się plecakowi, ale wygodni wjeżdżają samochodem po wielkich serpentynach. Generalnie jednak na szlaku króluje LAS – Autor opowiada o drzewach i ich chorobach, dostaje się parkom narodowym za sposób zarządzania tymi obszarami, jest coś o zwierzętach – tych, które jeszcze są i tych, które ludzie wystrzelali, są też opisy miejsc eksploatowanych i zanieczyszczonych przez człowieka. Dużo różnych informacji – tylko co z tego wynika dla mnie?
Ano niewiele – długa podróż na własnych nogach – to już było. Pokonywanie własnych słabości – też widywałem lepiej opisane. Na przewodnik to o wiele za mało dokładne, na dziennik – za mało wyraziste i niezbyt pogłębione, na zbiór impresji – za mało emocji… Czy Autor przeszedł cały szlak – nie, chociaż 1400 w sumie kilometrów w kilku odcinkach robi jednak spore wrażenie. Co chciałby przekazać czytelnikowi ponad to, że piesza wędrówka przez górski las to tak naprawdę mozolne taszczenie się z ciężkim plecakiem i wzrokiem ze zmęczenia wbitym w ziemię – nie wiem. Poza tym książka pochodzi z połowy lat dziewięćdziesiątych, więc opisuje świat szlaku, którego w pewnym sensie już nie ma – bez komórek, GPS-ów i hiperdokładnych opisów każdego metra drogi, które można sobie załadować. Dlaczego polski wydawca zdecydował się wydać ją w roku 2015 – też nie wiem.
Jakoś przez to dzieło przebrnąłem, trochę na starej zasadzie wędrówki – że za następnym zakrętem na pewno pojawi się coś cudownego, co wszystko wynagrodzi, ale niestety nie pojawiło się i nie wynagrodziło. Muszę więc uciec się do zdawkowej dyplomacji – nie polecam, ale i nie zniechęcam.