Kolejna książka islandzkiego Autora – i kolejna islandzka zbrodnia. Można by powiedzieć, że zbrodnicze działania na tej północnej wyspie trochę się globalizują, bo opisana historia to już nie jest proste „dał mu w łeb łopatą” albo „kilkanaście ciosów nożem, szukajcie motywu a kandydatów na mordercę zbyt wielu nie ma”. O nie – tutaj tak naprawdę nie ma pewności, czy jakieś intencjonalne działanie w ogóle się zdarzyło. Kobieta popełniła samobójstwo, nikt tego nie kwestionuje i tylko stały bohater Indridasona, komisarz Erlendur, chodzi i węszy wokół sprawy, bo…. niewiele ma akurat do roboty jako śledczy. Wyobrażacie to sobie? W tym zimnym kraju nikt akurat nie popełnił przestępstwa na tyle poważnego, żeby musiała go ściągać wyspecjalizowana jednostka śledcza! Tak! Przy takim założeniu komisarz Erlendur rzeczywiście może interesować się starymi sprawami zaginięć, poświęcając im sporo czasu i energii – tak trochę półprywatnie, niemal jak prywatny detektyw, taki z anglosaskich książek, oczywiście tych starszych J To analizowanie zaginięć nie bierze się znikąd – komisarz stracił w dzieciństwie brata, gdy ojciec zabrał ich obu aby szukać zagubionych owiec na dalekim płaskowyżu i zaskoczyła ich gwałtowna śnieżyca. Erlendura odnaleźli ratownicy, skrajnie wyziębionego pod śniegiem – a jego brat przepadł, zniknął, jakby go w ogóle nie było – i nigdy nie odnaleziono jego ciała. Erlendur przeżył więc, ale jego psychika, jego uczucia zostały niejako „zamrożone”, wprowadzone w stan hipotermii. I właśnie o tym tak naprawdę jest ta książka – Arnaldur opowiada o ludziach, którzy muszą żyć po traumie związanej z bliskimi osobami – a normy kulturowe społeczeństwa wyrosłego z nieustannego dążenia do przetrwania w bardzo trudnym środowisku i surowa luterańska religia absolutnie im w tym nie pomagają. Nie mają szans na przeżycie głośnej, hałaśliwej nawet żałoby w stylu południowym, wiec żyją jak umieją – jedni uciekają w religijność, inni w parapsychologię czy spirytyzm, a jeszcze inni w próbę wyjaśnienia tego co im się zdarzyło na drodze naukowej. To mądra książka, choć w pierwszej warstwie to tylko kryminał z dość wyraźnymi niekonsekwencjami fabularnymi i chwilami mocno naciąganą logiką. Muszę tylko wrzucić kamyczek do ogródka tłumacza, czy może raczej wydawcy – w tekście jest sporo niedoróbek: pomylone w niektórych zdaniach rodzaje gramatyczne, ewidentny brak niektórych słów i spójników. Jacek Godek przetłumaczył również poprzednie książki Arnaldura i tam błędów nie było, więc podejrzewam, ze to wydawca oszczędzał na korekcie.
Jeżeli więc w wakacyjne upały chcielibyście zanurzyć się w zimnych wodach jeziora o zakazanej nawie Thingvallavatn – macie szansę