Wreszcie dostała mi się książka Science Fiction, w której autorce udało się wypośrodkować pomiędzy pierwszym i drugim członem nazwy gatunku. Co więcej, autorce udała się niełatwa sztuka wyrwania się z maniery zbędnego dramatyzowania. Choć książka obfituje w zaskakujące zwroty akcji – jej bohaterowie nie hamletyzują, nie drą szat, nie deklamują patetycznie, a co znacznie ważniejsze – działają logicznie i racjonalnie. Nie ma zatem powodu by łapać się za głowę. W Ogniu krzyżowym nie znajdziemy też epatowania technologią, ani “naukawego” – bełkotu który już niejedną książkę sf odesłał na śmietnik. Historia zaczyna się w sposób stary jak świat. Na Ziemi jest wszystko to czego mogliśmy się spodziewać – przeludnienie, katastrofa ekologiczna, zagrożenie wojną i sfanatyzowane ruchy usiłujące narzucić innym jak żyć. Znamy? Oj znamy. Bogaci postanawiają więc wynieść się na odległą planetę, podobną do Ziemi, ale nie zamieszkałą. Już wiecie co tam znajdą? Tak, jest, życie rozumne. Wydawałoby się, że mamy do czynienia z książką jak wiele innych i rozwiązania też są znane – albo wojna ( wedle kanonu najczęściej przegrywana) albo pokój i budowa edenu. Nancy Kress udowodniła, że możliwe są też inne rozwiązania. I niezależnie od tego jak bardzo w naszej ludzkiej pysze możemy się na nie zżymać – musimy stwierdzić, że takie traktowanie naszego gatunku jakie opisała autorka jest jak najbardziej logiczne. Akcja rozwija się powoli, a choć nie znajdziemy tu nadzwyczajnych fajerwerków, to jednak nie możemy narzekać na nudę.
Tak naprawdę jednak międzygatunkowy konflikt jest tylko tłem do opowieści o ludziach (ludzkości?). Bo każdy z bohaterów Nancy Kress ma swoje za uszami. I to właśnie ten brudek, mniejsze i większe grzeszki sprawiają, że Jake Hofman i jego towarzysze: antropolog Lucy, genetyk Ingrid, biolog George, inżynier Karim, przywódca Nowych Kwakrów Shipley i jego córka podejmują takie, a nie inne decyzje. Postacie to jedna z mocniejszych stron powieści. Choć żadna z nich nie wzbudziła jakoś mojej życzliwości, nie zmienia to faktu, że zostały bardzo sugestywnie i prawdziwie oddane. O żadnej nie można powiedzieć, że są papierowe, albo niewiarygodne.
Ogień krzyżowy to także opowieść maski – w której musimy zmierzyć się z jakże aktualnymi pytaniami o fanatyzm, nietolerancję, stosunek do innego, do dziwnego. O jakże ludzką skłonność do przypisywania sobie prawa do oceniania innych i narzucania innym własnych poglądów, wierzeń i przekonań. I w tej materii odnalazłam w Ogniu krzyżowym nieco z ducha Star Trek ( Rzecz jasna tego prawdziwego, a nie plastikowych podróbek, którymi ostatnio jesteśmy raczeni).
Z ciekawością oczekuję na tom drugi.
_____________________________________________________________________________________________________________Lashana
Mam z tą książką spory problem, ale dla odmiany nie jest to dylemat pt: to było tak złe, że na myśl przywołuje głównie wyrażenia polsko-łacińskie i jak teraz to opisać w wersji bardziej cenzuralnej. W pełni zgadzam się z współrecenzentką – mamy fajną mieszankę fiction i science. Z jednej strony nauka jest jak najbardziej sensowna i wykonalna, z drugiej jest też sporo oryginalnych elementów, które potrafią zaskoczyć i zrównoważyć dość oklepany temat. Do tego mamy bohaterów, którzy korzystają z mózgu i to całkiem skutecznie. Do ich charakterów też nie sposób się przyczepić – zachowania są prawdopodobne, motywy sensowne (no może z jednym wyjątkiem, który sensowniej byłoby przemilczeć, bo dosyć trudno go kupić). Są też sporym problemem dla czytelnika i dla recenzenta, bo jak nie da się powiedzieć, że bohaterowie są antypatyczni, czy socjopatyczni, to też trudno ich polubić. Nie mają też nic wspólnego z barwnymi socjopatami Abercrombiego, którym można nawet czasem kibicować. Są po prostu… bardzo ludzcy, a autorka nie robi absolutnie nic żeby wzbudzić sympatię czytelnika do któregokolwiek z nich. I tu zaczynają się schody, bo dostajemy klasyczny motyw podróży na obcą planetę i zakładania kolonii z bohaterami, którzy są niezbyt interesujący i kompletnie nie wzbudzają sympatii. Jakby statek rąbnął o planetę na końcu podróży niezbyt by mnie to obeszło. I tak niestety zostanie do końca książki – losy bohaterów kompletnie mnie nie wciągnęły i kompletnie mnie nie interesowało co się z nimi stanie. Do tego stopnia, że książkę odkładałam przynajmniej cztery razy i wracałam do niej po przeczytaniu czegoś innego. Resztki ciekawości podtrzymują oryginalne pomysły autorki, niestety nie na tyle, żeby dać się wciągnąć w fabułę.
Całość kojarzyła mi się z twórczością Haldemana – świetny pomysł, ludzcy bohaterowie, do części naukowej nie da się przyczepić a przyjemność z czytania mniej więcej taka jak z orki na ugorze.
Hmm… dobra książka, tylko koszmarnie się czyta.