Jan Grzegorczyk – Adieu
Jan Grzegorczyk – Trufle
Jan Grzegorczyk – Cudze Pole
Jan Grzegorczyk – Perła
Tym razem to nie jest jedna książka, a cały cykl – oryginalnie trylogia, po ponad 10 latach uzupełniona o część czwartą. Co je wyróżnia? Jedna rzecz – środowisko, w którym dzieje się akcja – a jest to środowisko kościelne. Głównie księża, ale też biskupi, zakonnice i tak zwani zaangażowani parafianie. Bardzo specyficzne środowisko – hermetyczne, z własnym kodem kulturowym, własnymi zwyczajami, a także wartościami, które niby są bardzo jednoznacznie zdefiniowane, ale – jak się okazuje – poddają się bardzo daleko idącej interpretacji, żeby nie powiedzieć naciągnięciu. A wszystko to wyrażone w osobliwym języku, gdzie zamiast mówić wprost, lepiej „sieknąć” precyzyjnie dobranym cytatem z Biblii, a donos wygląda jak fragment encykliki czy może „listu pasterskiego”. I rzeczywiście – Autor to środowisko świetnie zna, chociaż sam księdzem nie jest – i co więcej nigdy nim nie był, ale od wielu lat pracuje w dominikańskim wydawnictwie ‘W drodze” i zdążył poznać ten światek od podszewki. Nota bene był atakowany przez niektórych z branży, nawet odebrano mu jakąś katolicką nagrodę – ale za co? Że przedstawia księży jako zwykłych, chciałoby się powiedzieć – normalnych ludzi, którzy owszem z racji swojego powołania, zawodu, pracy czy jak to tam jeszcze nazwiemy w ten czy inny sposób dotykają transcendencji, ale poza tym funkcjonują jak każdy – mają charakter, plany, ambicje, przyjaciół, kolegów, wrogów…… Jest tylko jedna różnica – nie mogą mieć rodzin, no i nie mają, przynajmniej oficjalnie. I właśnie ta kwestia w ogromnym stopniu rzutuje na ich myśli, mowę, uczynki i zaniedbania – żeby tak zacytować mszalny tekst. Z jednej strony to upraszcza wiele spraw – możesz więcej zaryzykować, bo ryzykujesz tylko sobą, nie żoną czy dziećmi, ale z drugiej – jesteś totalnie samotny. Ty możesz pomóc wielu ludziom, zresztą po to jesteś, ale tobie tak naprawdę nie pomoże nikt. No i jeszcze to, że jak przeminiesz, to nie pozostaniesz w następnych pokoleniach, a pamięć o tobie będzie jedynie incydentalna. Może to właśnie stąd bierze się ten szalony pęd do budowania – kościołów, kaplic, pomników, tablic pamiątkowych czy chociaż ścian i murków wszelkiej maści. Bo przecież po latach „kamienie wołać będą” – zbudował mnie ksiądz X…
Bohaterem cyklu jest ksiądz Wacław, szerzej znany pod literackim pseudonimem Groser . Wydał kilka cenionych książek, pisuje artykuły do prasy katolickiej – za jeden z nich podpadł biskupowi, bo protestował przeciwko przestawieniu pomnika sprzed pałacu w jakiś kąt, żeby zrobić miejsce dla maszkarowatego Jana Pawła II. No i właśnie taki ktoś, dosyć luźno związany z realnym życiem, dostaje od biskupa polecenie zorganizowania nowej parafii i wybudowania tam kościoła. Czy biskup rzeczywiście widzi go w tej roli, czy jest wyrafinowany rodzaj zemsty? Tego się nie dowiemy, ale przy okazji perypetii księdza poznamy jego kolegów, reprezentujących bardzo różne podejście do siebie i innych, a także różne typy parafian – od pomocnych, konkretnych aż po stare dewotki szukające możliwości wyładowania swojej niechęci do całego świata oraz nienawiści do sąsiadek. Jak chodzi o księży, to mamy różnych – jest taki, którego biskup zesłał na oną wieś gdzie intelektualnie marnieje w kontakcie z tamtejszą mentalnością, jest karierowicz i narcyz, który obsesyjnie dba o wygląd i nie ma problemu w utrzymywaniu związku z kobietą, przynajmniej dopóki ona nie wspomni, że chciałaby mieć z nim dziecko – wtedy ucieknie. Jest też wieczny chłopiec, któremu trudno przestawić się z animowania Oazy, choć dawno już jest po czterdziestce. Mamy też byłego księdza, obecnie policjanta – ten zrzucił sutannę z poczucia odpowiedzialności, gdy okazało się, że jego dziecko jest w drodze… ale chyba nie jest mu z tym dobrze i tęskni za byciem kapłanem. Do kompletu poznajemy jeszcze młodą zakonnicę, która uwiodła księdza, odchodzi z zakonu, ale nikomu nie powie, kto jest ojcem a także biskupa-geja, który wybiera sobie kleryka, którym mógłby się „zaopiekować”.
Patrzymy tez, jak zmienia się ksiądz Groser – jak z idealisty staje się pragmatykiem, bo budowa kościoła wymaga kontaktów z różnymi ludźmi, także z szemranym biznesmenem, bo nie może pomóc wszystkim, bo nie da się do końca wybrać czy budować mury, czy ludzi … więc może chodzi o proporcje? Zakończenie jest dla mnie pesymistyczne – ksiądz w dobrej wierze zaczyna budować mur, w który wmurowuje „szczególne” kamienie – a to cegła „zwinięta” z Koloseum, a to kawałeczek odłupany z jaskini wykutej ponoć przez świętego Piotra, a jeszcze do kompletu kamień z Damaszku, z miejsca, gdzie Szaweł został Pawłem…. Taki Licheń się z tego robi trochę.
Jest też jednak element optymistyczny – wszyscy ci lepsi i gorsi księża jednak wierzą, może nie całkiem w to, co głoszą, ale jednak wszyscy uznają, że Ktoś tam jest. Autor oszczędził czytelnikowi cynika, który traktowałby swoje zajęcie czysto instrumentalnie, jako sumę pewnych czynności czy rytuałów odwalanych bez zainteresowania, jako swego rodzaju kontrakt.
Pewnie to nie jest książka odkrywcza, nie jest też obrazoburcza, ale pokazuje, że instytucja Kościoła to jedno, a drugie to ludzie – tacy, jak wszyscy, ale jednak żyjący ze świadomością, że każdy ich grzech, niegodziwość, pazerność czy świństwo ma o wiele większą siłę rażenia niż u innych.
Jeżeli zatem chcielibyście przeczytać coś inteligentnie napisanego – to macie okazję.