Wyczytałam gdzieś, że Kraina Martwej Ziemi, to kawał dobrego, nie udziwnionego high fantasy, oraz, że w zalewie przedziwności jakie proponują nam autorzy tego gatunku, Kraina może wydawać się zbyt zwyczajne i prosto napisana, a przez to nieatrakcyjna. Muszę stwierdzić, że choć zgadzam się z fragmentem pierwszej części wypowiedzi, to druga mnie lekko irytuje. Cóż bowiem może być złego w książce zwyczajnie i prosto napisanej? Od czasu do czasu potrzebujemy wszyscy kawałka najzwyczajniejszej opowieści, która choć ma w tytule fantasy jest jakaś swojska i łatwo przyswajalna. Gorzej natomiast jeśli powieść okazuje się być wyłącznie zlepkiem znanych i ogranych motywów. Wtedy już “nie ma zmiłuj”. A jak jest z pierwszym tomem Krainy martwej ziemi?
Powieść napisana jest według bardzo klasycznego schematu – Kraina żyjąca w cieniu magicznej przesłony oddzielającej dwa wrogie światy. Umierający król i następczyni tronu do której gnają konkurenci. Drużyna z zadaniem specjalnym wjeżdżająca na zakazany teren. Bohater, może nie najznakomitszy wojownik, za to umiejący używać szarych komórek. Magiczne artefakty, magiczne istoty i walka szpiegów. Czyli wszystko to, co powinno znaleźć się w dobrej powieści bohatersko – fantastycznej. Nie szukając daleko – modna Wojna o Tron ma niemal wszystkie jeśli nie wszystkie z wymienionych elementów. Jednak jak wszyscy wiemy – z tych samych składników można stworzyć dane znakomite i absolutnie niejadalnego koszmarka.
Jackowi Łukawskiemu udało się w swojej debiutancie powieści dość udatnie połączyć wszystkie te znane elementy. I choć wiemy, że to standard i samograj – czytamy jego dzieło bez przykrości, a momentami nawet z przyjemnością. Zgodzę się z oponentami, że fabuła jest liniowa do bólu i nie zmieni tego przerzucanie się z planu światów za Martwą Ziemią do królestwa z którego wyruszyli rycerze. Że mamy tu trochę zapożyczeń z Tolkiena ( trochę to niedopowiedzenie, zapożyczeń jest jak na mój gust za dużo i o to akurat mam pretensje, naprawdę trzeba było aż tyle brać z Władcy pierścieni?) . Od siebie dorzucę bohaterów nieco niedorysowanych, przez co trudno nam się z nimi identyfikować, czy choćby bardziej zaangażować w ich losy. Ale są też w książce fragmenty bardzo dobre, które dają nadzieję, że w kolejnych tomach autor lepiej wykorzysta drzemiący w nim i historii potencjał, a czytelnik dostanie coś więcej niż przeciętne czytadełko, jakim jest pierwszy tom jego trylogii.