Meksyk po konkwiście stał się krajem bardzo katolickim. Jest to, co prawda, katolicyzm mało ortodoksyjny – z procesjami z dowolnej okazji, z elementami od których odcina się Watykan, jak Sancta Muerte, i Matką Boską z Guadalupe, i elementami indiańskich rytuałów, ale bardzo żarliwy i mający więcej czynnych wyznawców niż Polska. Jednak, jak w większości krajów świata, zaczęły się w tym jednolitym wyznaniowo kraju, pojawiać inne religie – i chrześcijańskie, i te nawiązujące do religii przodków.
Z książki wyłania się obraz barwnego kraju, w którym katolicy walczą z protestantami, na głównym placu miasta biali ludzie w pióropuszach tańczą dla azteckich bogów, a szamani promują turystykę halucynogenną na facebooku. Miejsca, gdzie święty napój wywołuje cukrzycę, ale co zrobić jeśli w tym kraju napojem bogów jest… coca-cola.
Obraz jest wciągający, barwny i momentami surrealistyczny, chociaż pozostawia wrażenie sporego niedosytu. Często dostajemy za mało informacji i do dopełnienia obrazu brakuje porównań z przeszłością i wiadomości historycznych. Brakuje też informacji językowych – autorka często korzysta ze słów i odniesień do języka nahuatl, który jest nie do przeczytania, o wymówieniu nie wspominając, i jakieś podstawowe informacje o tajemniczych zlepkach literek by się przydały.
Rozdziały też sprawiają wrażenie bardzo nierównych, chwilami czytelnik płynie po tekście i pochłania informacje, a czasem coś zgrzyta mimo interesującej tematyki.
Mimo pewnych wad i mimo tego, że nie porywa i nie wciąga tak jakby mógł jest to dobry reportaż. Warto przeczytać, choćby po to, żeby się dowiedzieć ile wspólnego z meksykańską tradycją ma oscarowe Coco i święto zmarłych.