Tytuł jest trochę mylący – historie opisane przez Autora wcale nie zaczynają się w roku 1914. Jean des Cars opisuje Europę której nikt z nas nie może pamiętać, ale która wciąż w jakimś sensie trwa – w pokoleniowej podświadomości, w poprzesuwanych granicach, w milionach ludzi, którzy mają „trudną”, skomplikowaną tożsamość – i w resentymentach co, gdzie i na kim trzeba by zdobyć, odzyskać, zrekompensować „naszemu uciśnionemu narodowi” (bo przecież to nie my chcemy pomaszerować na kraj sąsiada, o nie, to ONI nam nieustannie zagrażają i tylko czyhają…..). Z drugiej strony czasy opisywane przez Autora to ostatni moment w historii, kiedy Europa miała wspólny kod kulturowy – a przynajmniej warstwy wykształcone i społeczne elity taki miały. A przecież ta książka opisuje elity – przynajmniej formalnie – najwyższe, bo jest to opowieść o królach, królowych, następcach tronu i królewnach, które trzeba odpowiednio wydać za mąż. I to właśnie poprzez losy i decyzje tych ludzi Jean des Cars pokazuje tę wielką zmianę w Europie, dla której cezurą był rzeczywiście rok 1914. To właśnie wówczas coś, co pewnie sto lat wcześniej byłoby – owszem, militarną – sprzeczką między kuzynami, wzmocnione nacjonalizmem ukształtowanych właśnie narodów przybrało postać wojny światowej, która kosztowała śmierć 20 milionów ludzi i ogromne zniszczenia i straty.
Królowie i królowe – już wprawdzie raczej nie rządzący, lecz jedynie panujący w monarchiach parlamentarnych albo konstytucyjnych (oczywiście z wyjątkiem Rosji….), ale jednak wciąż symbol i zwornik swoich państw. Na przełomie XIX i XX wieku to właściwie była jedna wielka rodzina – dość powiedzieć, że brytyjski król Jerzy V, niemiecki Kajzer Wilhelm II i car Rosji Mikołaj II to byli kuzyni. Niemal wszyscy zresztą ówcześni władcy należeli do rodu Sachsen-Coburg-Gotha, który przez liczne małżeństwa, koligacje i powinowactwa nieustannie dostarczał kandydatów na nowo pojawiające się trony. Wszystkie możliwe i niemożliwe kraje bałkańskie, Grecja, Dania, Norwegia, Włochy , Bułgaria, Rumunia – wszystko to obstawili. Tylko Austria się wyłamywała, bo tam rządzili Habsburgowie, chociaż cesarskie małżonki też często były kobursko-gotajskie. Autor całkiem ciekawie pokazuje nam ten barwny świat, który miał swoje blaski, swoje zalety, ale też swoje cienie . Z jednej strony przynależność do elity, większa czy mniejsza władza – ale też znacznie mniejsze, jeśli w ogóle, prawo do życia prywatnego, do uczuć, do własnych wyborów.
Autor jest Francuzem, dziennikarzem, ale też specjalistą od historii rodów panujących. I jak to u Francuza cały czas widać u niego tę ambiwalencję – czy republika jest rzeczywiście najlepszą formą rządów, czy może jednak monarchia? Cóż, król nie musi – jak prezydent republiki – przypodobać się poddanym czy tam obywatelom i starać się, żeby go wybrano na następną kadencję, więc jeśli ma zdolności i wiedzę, może naprawdę zrobić wiele dobrego dla tychże obywateli – jak brytyjscy Jerzy V w czasie pierwszej czy Jerzy VI w czasie drugiej wojny światowej. Z drugiej strony – zawsze może się trafić król o kiepskim charakterze – jak Leopold III Belgijski, którego ojciec król Albert i matka królowa Elżbieta byli niekwestionowanym bohaterami – a on sam tchórzem i kiepskim politykiem. A wtedy robi się problem, bo nie bardzo da się go odwołać, więc trzeba robić rewolucję albo przynajmniej zmuszać takiego nieudacznika do abdykacji.
Książka jest obszerna, liczy ponad 500 stron i opowiada o wszystkich europejskich dynastiach – co prawda pewnie pobieżnie, ale ciekawie i od takiej strony, której na pewno nie poznaliśmy na lekcjach historii. Ja przeczytałem z przyjemnością, więc jeżeli macie ze dwa wolne wieczory – polecam.