(0,5 / 5)
Kiedy sięgałam po książkę napisaną przez agentkę Scully, nie spodziewałam się cudów. Liczyłam za to, że dostanę niezobowiązującą lekturę do pociągu i że bardziej doświadczony kolega po piórze powstrzymał zapędy, wykazywane często przez debiutujących pisarzy. Szybko się okazało, że nie powstrzymał.
Zresztą Rovin ma na koncie zbiory dowcipów, encyklopedie kiepskich filmów, poradniki do gier z cyklu Mario i sensacyjne tasiemce oparte na cudzych pomysłach. Aj. Ajaj.
I nawet jeśli próbował powstrzymać lub uporządkować pomysły Gillian Anderson, to niezbyt to widać. W książce dostajemy prostą fabułę godną odcinka X-files, ale tematów jest na co najmniej pół sezonu. Apokalipsa, zamachy, konflikty zbrojne i ONZ, bieda na świecie, zespół stresu pourazowego, psychologia, zaginione języki, wędrówki dusz, świadomość zbiorowa, Wikingowie, Mongołowie i tajne organizacje kolekcjonujące tajemnicze artefakty… a to i tak jeszcze nie wszystko. Wątek romansowy też oczywiście jest. A to wszystko na niewielkiej objętości i doklejone do fabuły, która nie byłaby w stanie udźwignąć nawet połowy tej mieszanki wybuchowej. Wszystko też, niestety, dosyć sztampowe i ciężko pozbyć się wrażenia, że już gdzieś kiedyś było.
Bohaterowie miotają się w tym chaosie wyraźnie zagubieni, nie wiedząc do końca co robią w tym zamieszaniu i szukając głównego wątku. Heroiczna pani psycholog jest… cóż, heroiczna a jej towarzysz jest tylko przystojnym dodatkiem. I w sumie odwrócenie ogranych ról męskiego bohatera i żeńskiego umilacza krajobrazu jest jedynym w miarę oryginalnym motywem i lekkim zaskoczeniem. Niestety, żaden z bohaterów upchniętych między rozważania o transcendentności duszy i rokowania pokojowe ONZ nie dorobił się charakteru. Wszyscy są równie nijacy i niezbyt chce im się kibicować w chaosie fabuły, która też nie porywa. Teoretycznie ilość wątków, wątków niedokończonych i luźnych pomysłów powinna pchnąć fabułę do przodu i sprawić, że czytelnik nie będzie się nudził. Niestety, nic z tego – akcja w momencie przedstawiania kolejnego pomysłu przystaje, żeby potem na nowo powoli się rozkręcać. Trochę tak, jakbyśmy mieli punkt kulminacyjny w fabule serialu – akcja na moment zwalnia, żeby widz mógł przetworzyć i potem rusza. Książkowo działa to kiepsko, tym bardziej jeśli taka stop-klatka zdarza się raz na dziesięć stron.
Zamiast niezobowiązującej lektury do pociągu dostałam raczej usypiacz do poduszki. Niezbyt wciągający, chaotyczny, mocno średni literacko i z nijakimi bohaterami. Zdecydowanie nie polecam.
Gniot w klimacie X-files.
Dla jednych Archiwum X to gniot, a dla innych nie.
Książka to gniot, Archiwum X to inna bajka. Jedno i drugie ma trochę wspólnego klimatu, i to ten klimat jest jedynym plusem książki. Problem w tym, że w książce upchnięto dużo za dużo – jakby to podzielić, uporządkować i ogarnąć urwane wątki to serialowo wyszłoby co najmniej pół sezonu. Książkowo – jakby wszystko co tam jest dostałoby wystarczająco dużo “czasu antenowego” i bardziej rozbudowanych bohaterów to tom pierwszy miałby 600 stron. I podejrzewam, że czytałoby się zdecydowanie lepiej.