Nie jestem wielbicielką Stephena Kinga. Przeczytałam kilka jego książek w tym Mroczną Wieżę i zwłaszcza po tej ostatniej nie płonę chęcią zapoznania się z całą twórczością. Nie oznacza to jednak, że nie szanuję warsztatu pisarskiego autora i intelektu bez którego nie dałoby się stworzyć tylu tak dobrze skonstruowanych książek. Tym większe moje zainteresowanie wzbudziła “Biała Wiedźma” Adama Zalewskiego, autora który debiutował późno , bo w wieku lat 57 i od razu został okrzyknięty “polskim Kingiem”. Skoro już stoi na półce to przekonajmy się dlaczego ( i czy na pewno słusznie) nadano autorowi to miano. Biała wiedźma nie powaliła mnie na kolana, co to, to nie. Ale muszę przyznać, rzeczywiście odnalazłam w niej coś z kingowskich klimatów. To charakterystyczne, czyste, całkowicie nieumotywowane zło, które podobnie jak u Kinga śmieje się w twarz czytelnikowi drwiąc niemiłosiernie z jego wiary w ludzi. Jeśli kogoś zaskoczył zwrot “nieumotywowane zło” śpieszę z wyjaśnieniem – zazwyczaj w kryminałach czy thrillerach autor w taki czy inny sposób stara się jednak swojego złego bohatera usprawiedliwić. A to miał trudne dzieciństwo, a to do szkoły pod górkę, a to go bili w toalecie, a to mu zabrali w przedszkolu snikersa, mamusia nie kochała itd. Itp.. Zalewski teoretycznie też oferuje nam takie wyjaśnienie, ale czujemy, że nawet on sam w nie niezbyt wierzy. W książce odnajdziemy również inny ślad maniery Mistrza – mroczne niewyjaśnione zagrożenie, lekko, a jakże podlane sosikiem z mistyki. Jeśli chodzi o samą konstrukcję to książka składa się z trzech części i tu nie ukrywam mam największe do autora pretensje. Czytając, cały czas miałam wrażenie, że poszczególne części powstawały w dużym odstępie czasowym, a co gorsza pierwsza z nich była swoistą wprawką literacką. Jest zwyczajnie mało zwarta, przegadana i okraszona tanią psychologią której bardzo, ale to bardzo nie trawię. W efekcie bardzo dobry pomysł fabularny z podmianą sióstr, bohaterem który wyparł przeszłość po traumatycznych wydarzeniach i tajemniczym złu z bagien został zmarnowany. Jeśli jednak przecierpimy tę część książki – to resztę da się już przeczytać bez specjalnych zastrzeżeń ( nie ukrywam, że w odniesieniu do thrillera określenie przeczytać z przyjemnością zwyczajnie nie przeszło mi przez … klawiaturę) Część druga oferuje nam opowieść o tym, że zło czasem potrafi być dziedziczne, czasem potrafi przenosić się jak choroba, a na pewno – że uzależnia. Ten fragment Białej wiedźmy jest moim zdaniem najlepszy i najbardziej “w klimatach” . Część trzecia to klasyczne rozwiązanie intrygi – ukazuje nam wydarzenia z innej perspektywy i ma za zadanie odpowiedzieć na pytania jakie pojawiły się w poprzednich częściach. I tu najbardziej dochodzi do głosu metafizyczny fetorek. Niestety nieco go za mało, żeby porządnie zacząć się bać, a jednocześnie nieco go za dużo, żeby zignorować.
Książka dobra, ale bez szaleństw.
Dobra? Kompletnie niestrawna, jedyny kunszt artystyczny jaki w nią poszedł to bodaj tłoczenia na okładce…