San Francisco. Miejsce szalone i brudne jednocześnie. Tęczowe San Francisco, jak sam tytuł wskazuje powinno być opowieścią o środowisku gejowskim, które w latach 80tych utworzyło w mieście św. Franciszka silny artystyczny ośrodek. Tymczasem… autorce, przynajmniej w moim odczuciu wyszła opowieść o zagubieniu i samotności. Na eksperymentujące z wszelkiej maści używkami oraz własną seksualnością małżeństwo Abbotów spada druzgoczący cios – w tragicznych okolicznościach ginie matka malutkiej Alysii. Właśnie w tym miejscu rozpoczyna się opowieść o życiu biseksualisty zagubionego w rzeczywistości, rozpaczliwie poszukującego i nie znajdującego sensu życia i miłości w homoseksualnym światku, zmagającego się samotnie z karkołomnym momentami zadaniem wychowywania córki, szukającego własnej artystycznej tożsamości, miejsca w literackim świecie, wreszcie skonfrontowanego ze straszliwą plagą dziesiątkującą jego znajomych, kochanków, przyjaciół by na końcu stanąć samotnie wobec własnego umierania. To opowieść o samotności dziecka, któremu z jednej strony wolno było niemal wszystko, żyjącego w świecie tyleż kolorowym i szalonym co kompletnie nie przystającym do tzw. “codzienności” jej koleżanek i kolegów. Dziecka, którego ojciec często tylko było obok zamiast być “z”. Dziecka zmuszonego kłamać i ukrywać orientację ojca. Wreszcie młodej osoby, która stanęła twarzą w twarz z plagą XX wieku – AIDS.
Nie podejmuję się oceniać tego o czym czytałam. Nie potrafię i nie chcę się wypowiadać o życiu Alysii i jej ojca. To było ich życie, a ja czytając książkę jestem tylko intruzem obserwującym scenę przez dziurkę od klucza. A z takiej perspektywy nie widzi się ani dobrze ani w całości. Zresztą, zawsze denerwowali mnie ludzie wymądrzający się na temat cudzych decyzji i wyborów, nie chcę zatem dołączać do grona “a nie mówiłem”.
Książka nie jest łatwą lekturą. Jest męcząca, czasem irytująca, czasem niezrozumiała. Ale wartą ją przeczytać, choćby po to, żeby docenić zwyczajność swojego własnego życia.