(2,5 / 5)
Shane Bauer w imię reportażu postanowił zostać więziennym klawiszem w prywatnym więzieniu w Luizjanie. Co ciekawsze – więźniem też już był, przesiedział dwa lata w Iranie jako więzień polityczny. A co jeszcze ciekawsze – nie krył w żaden sposób, że jest dziennikarzem, a i tak został zatrudniony.
Autor opisuje cztery miesiące pracy – zaczynając od wstępnych szkoleń, przez zasady panujące w więzieniu po obu stronach krat, po stres i zmianę swojego stosunku do osadzonych w trakcie tego okresu. Dostajemy trochę „dnia z życia”, trochę wydarzeń, które rozbijały monotonię (niekoniecznie pozytywnie) i trochę rozmów z innymi klawiszami. Wszystko to składa się na ciekawy obraz danego więzienia. Ale autor nie przekonał mnie do tego, że jest to obraz pełny. Z jednej strony rozumiem czemu przerwał eksperyment, a z drugiej – jak bardzo można poznać coś po 3 miesiącach? Bo pierwszy miesiąc pracy to tylko szkolenie. Do tego Bauer zdecydowanie za dużo czasu poświęca umysłowej ekwilibrystyce, która ma sprawić, że czytelnik zacznie postrzegać więźniów jako niewinne i pokrzywdzone owieczki. Ewentualnie jako niewinnych wtrąconych do więzienia z powodu rasizmu. Sorry, nie kupuję tego. Owszem – więzienie mogłoby być lepiej urządzone i zarządzane, i tak – brakuje tam personelu. Ale to, że ktoś w więzieniu wylądował (i czy słusznie), to kwestia systemu prawnego i sądownictwa, a to jest temat na osobny reportaż. A rasizm… Cóż, nie zamierzam twierdzić, że nie, ale może statystyki jakieś, drogi autorze? Ile jest kolorowych mieszkańców stanu, ile siedzi w więzieniu i ile w korporacyjnym? Cokolwiek?
Podsumowując – eksperyment ciekawy, temat ciekawy, historia ciekawa, ale przemyśleń autora nie kupuję. Tym bardziej, że nie są poparte faktami a widzimisię. A jeśli faktami, to autor ich nie przytacza.
Mimo wszystko nie było tak źle. Te 2,5 gwiazdki jest za to, że dostajemy tylko połowę książki, bo druga połowa to historia więziennictwa w Stanach, z naciskiem na więzienia komercyjne i wypożyczanie więźniów do pracy. Jest to związane z reportażem, ale oczekiwałabym raczej jakiegoś skróconego wstępu, a nie dosłownie co drugiego rozdziału sięgającego sto lat wstecz. Część z tych rozdziałów była dłuższa niż fragmenty reportażowe i nie mogłam się opędzić od wrażenia, że czytam czyjąś pracę licencjacką – skompilowaną z kilku książek i napisaną na siłę, bo promotor kazał. Tu fragmenty historyczne po prostu rozdmuchują objętość, bo reszty tekstu, który był pierwotnie artykułem, nijak nie starczyłoby na książkę. Czy rys historyczny uzupełniłby treść reportażu i pozwolił porównać zmiany, czy ich brak, i byłby dzięki temu dobrym dodatkiem? Pewnie tak – jakby zajmował jedną trzecią tej objętości. A tak dostajemy dwie książki zamiast jednej, obie niepełne.