(0,5 / 5) Po Czasie żelaza zarzekałam się, że więcej książek tego Pana nie tknę nawet kijem. Ale jak wiadomo, nigdy nie mów nigdy i na mojej stercie książek do przeczytania wylądowała Umrzesz… Jeśli mieliście jakiś cień nadziei, że przez te wszystkie lata autor zmienił nieco swój styl pisania, to szybciutko tę nadzieję porzućcie. Ja zgubiłam ją już przy drugim zdaniu. Autor nie tylko nic nie zmienił, on to niestety rozwinął! I dość bezczelnie nazwał w nocie autorskiej… fantasy historycznym! Znaczy mogę bredzić jak mi się tylko podoba, bo przecież to fantasy! A historyczne… yyyy… Wikingowie przybyli do Ameryki! (Kurtyna)No cóź, obok fantasy historycznego, to ta opowieść nawet nie stała. Przychylę się jednak do tego, że Agnus Watson stworzył nowy gatunek fantasy. Otóż jest to fantasy absurdalne, zwane potocznie: co ślina na język. A może bardziej pasuje fantasy parodystyczne? Bo muszę przyznać, że miejscami Umrzesz zatrącało nieco o humorek rodem z Monty Pytona ( z całym szacunkiem dla tego ostatniego). Tak czy inaczej, nie wiem co autor zażywał w trakcie produkcji tego dzieła straszliwego, ale to mocne zioło było. Czytelnik skazany na lekturę tegoż wytworu dobrego humorku autora bawi się już zdecydowanie gorzej.
Sam pomysł zapowiadał się nieźle. W osadzie Harówka żyją potomkowie wikingów. Żyją to za dużo powiedziane. Miejscowe ludy zamknęły ich w czymś w rodzaju rezerwatu więc nasi wikingowie się głównie nudzą. Plotkują. okazjonalnie dają sobie po łbie. Gżą. Spiskują. Jednym słowem robią to co robi każda mała społeczność pozbawiona szans na rozwój. Egzystują. Jedynym reliktem przeszłości jest hird który ćwiczy. Aż mały niemowa obwieszcza im koniec świata. Dotąd jest irytująco, ale jeszcze nie głupio.
Gdy rzeczony koniec nadciąga, akcja rusza z kopyta, by zacząć się zataczać od jednego absurdu do drugiego. Na początku nawet mnie to śmieszyło, ale pod koniec książki doprowadzało do szewskiej pasji. Żarty żartami, parodia parodią, ale trzeba wiedzieć kiedy przestać, żeby czytelnik nie nabrał ochoty na wybudowanie kominka tylko po to by w nim rzeczonym dziełem literackim napalić. Ucieczka absurdalnej drużyny przez absurdalny świat, skretyniałe plemiona gadające w absurdalnym stylu ziomali spod budki z piwem, magowie którzy magami nie są ale są, drużyna pościgowa złożona z magicznie napakowanych panienek… macie dość? A to naprawdę nie wszystko o co potknie się Wasze oko… Tak czy inaczej drużyna żwawo pomyka do przodu, jej pogłowie się zmniejsza, przy czym litościwie autor ubija tylko tych naprawdę wrednych ( domyślam się, że w drugim tomie przyjdzie kolej na tych głupich, ale nie mam zamiaru sprawdzać), drużyna pościgowa też się zmniejsza, ale w tempie zdecydowanie wolniejszym, bohaterowie deklamują wzniosłe prawdy o życiu, lub dyskutują w stylu ulicznych gangów, oraz przeżywają problemy damsko męskie. Niektórzy mają swoje własne zwierzątka z którymi porozumiewają się telepatycznie. Krajobraz jest papierowy, wiemy o nim w zasadzie tylko tyle, że żyje w nim mnóstwo zwierząt a droga raz wiedzie pod górkę a raz przez rzekę. Bohaterowie też są z papieru i to raczej tego do zastosowań higienicznych.
Podsumowując – gdybym przyznawała Grand Prix Blasku to Watson byłby murowanym laureatem. Trzy książki trzy gnioty. I tylko papieru szkoda