Brett Peter V. – Tron z czaszek t.1 (dwugłos)

tron_z_czaszekNareszcie znalazłam chwilę czasu, żeby sięgnąć po pierwszy tom ostatniej części cyklu, od pewnego czasu określanego mianem cyklu demonicznego. Zastanawiałam się swego czasu, o czym jeszcze można pisać w tym cyklu. Poznaliśmy już geografię świata, społeczeństwa które go zamieszkują, wierzenia, demony, możliwości magii. Poznaliśmy politykę, intrygi, podskórne nurty drążące te społeczności. Toczyliśmy wojny i z demonami, i z ludźmi. Wątek miłosny został praktycznie rozwiązany. Czy zatem pozostało coś więcej poza apokaliptycznym finałem? Poprzedni tom kończy się spektakularną sceną walki dwóch wybrańców. Wymalowanego i Ukoronowanego. I równie spektakularną sceną upadku obydwu ze skały. Ciekawa byłam zatem , jak autor rozwiąże ciąg dalszy akcji i gdzie tym razem rzuci bohaterów, ponieważ zupełnie nie uwierzyłam w ich śmierć. Przynajmniej ja spodziewałam się, że pierwszy tom ostatniej części będzie energicznie zmierzał w kierunku wielkiego finału i wybuchowego końca znanego świata. Tymczasem niczego takiego nie znalazłam. Zamiast przygotowania do wielkiego bum, mamy wielkie… nic. Ani tempa, ani napięcia, ani nawet zapowiedzi zmian.
Świat po zaginięciu samowładcy siejącego strach i trzymającego poddanych żelazną ręką jest co najmniej zdezorientowany. Na plan pierwszy wysuwa się polityka, czyli ten kawałek historii, który nabiera znaczenia w chwili, gdy silny władca ginie. A przynajmniej otoczenie jest przekonane, że zginął. Rozpoczyna się walka buldogów, które już nie podszczypują się pod dywanem, ale całkiem jawnie zaczynają sobie skakać do gardeł. Synowie kombinują jak przejąć władzę, panie kombinują jak się nie dać zmarginalizować, władza kościelna jak się bardziej nachapać, dawni przywódcy, jak odzyskać znaczenie odebrane im przez zaginionego władcę, khaffit jak nie stracić przywilejów, a podbite narody północy, jak się wydostać spod jarzma narzuconego im przez najeźdźców. Ot, takie żywe szachy. Widzimy jak bardzo kruche jest to co zbudował ukoronowany władca południa. I zastanawiamy się, czy plany niekoronowanego władcy północy okażą się równie kruche po zniknięciu Malowanego człowieka. Tempo jest znacznie wolniejsze niż w poprzednich tomach. Brak jest wielkich, epickich potyczek, , demony też jak gdyby zostały wycofane do tła. Już nie są głównym tematem. Stanowią kłopotliwy, ale nie jedyny kawałek historii. Ludzie nauczyli się z nimi walczyć i wygrywać, więc choć demony dalej wychodzą co noc na żer, to ich żniwo jest znacznie mniejsze niż kiedyś.
Gdybym miała podsumować ten tom jednym no może dwoma słowami powiedziałabym, że jest… zupełnie bez historii.
Może nie nuży tak jak poprzedni i nie ma irytujących wstawek typu “kocham cię Arlenie, kocham cię Reeno, kocham cię bardzo, nie ja kocham cię bardziej”, ale też nie ma tej siły i szybkości wciągania w fabułę do jakich przyzwyczaił nas autor.

 

_________________________________________________________________________________________________________Lashana

Cliffhanger, którym zakończył się poprzedni tom nie zachęcił mnie jakoś bardzo do czytania Tronu, ale przynajmniej dawał nadzieję na zmiany i mniejsze bądź większe rewolucje w świecie przedstawionym. Tymczasem przez całą lekturę jedyne co mi przychodziło na myśl to: „ale to już było”.
Autor na chwilę usunął ze sceny dwóch głównych bohaterów i postanowił się bardziej skupić na tych drugoplanowych. Nie byłoby to złym pomysłem, gdyby nie to, że wykorzystuje po raz kolejny te same motywy. Które, owszem, sprawdziły się bardzo dobrze za pierwszym razem, ale za drugim wywołują raczej ziewanie.
Polityka wewnętrzna Krasji i intrygi Inevery były świetne w poprzednich tomach, tu są raczej nużące – widzimy sceny nie dość, że przewidywalne to jeszcze wywołujące wrażenie deja vu. I jak politykę w książkach lubię, to tym razem była trudna do zniesienia. Poza tym towarzyszyła jej seria „urozmaiceń” w postaci opowiastek o sprytnych khaffit i głupich sharum, żeby czytelnik przypadkiem nie zapomniał jak struktura społeczna wygląda. Do tego oczywiście obowiązkowe wspominki z Krasjańskiego szkolenia, bo to się dobrze sprzedaje.
Leesha po raz kolejny huśta się między infantylnością, hipokryzją, przywództwem i mesjanizmem – jednym słowem zęby same zgrzytają jak tylko panna zamiast coś robić zaczyna filozofować. Reszta Zielarek też nie wypada za dobrze i wywołuje chęć przełożenia ich przez kolano. Renna jak zwykle przebija wszystkich w kategorii „buc roku”. Ponieważ na tym tle trudno jest wypaść źle, postacie męskie sprawiają znacznie lepsze wrażenie. Thamos może nie grzeszy zbytnią inteligencją, ale da się go nawet lubić. Za to Rojer powoli dorasta i stara się przestać płynąć z prądem.
Demony są w tym tomie raczej irytującym fragmentem krajobrazu, bardziej jak karaluchy niż realne zagrożenie – wszyscy się chcą ich pozbyć, bo przeszkadzają, ale w sumie nikt nie będzie z nimi walczył. Kiedy już stwory, które przedtem były główną atrakcją serii się pojawią są raczej pretekstem do rozważań światopoglądowych i politycznych a nie okazją do walki.
Całość mimo wszystko (znaczy kiedy już się pogodzimy z brakiem zmian) jest dosyć przewidywalna, sztampowa i nudna. Autor powtarza własne motywy i niestety nie dodaje nic oryginalnego. Całe szczęście dzięki warstwie językowej nie czytało się tego tragicznie, ale Tron jest bardzo daleko za lepszymi tomami serii.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *