Kiedy sięgałam na biblioteczną półkę po tę książkę, na mojej twarzy gościł lekko ironiczny uśmieszek. Spodziewałam się czegoś w stylu serialu “Czynnik PSI” , czyli mówiąc oględnie nudnawego knota, w którym wszystko dobrze się kończy dzięki doskonałym naukowcom, a przy tym dobrym choć nieco pokręconym ludziom. No a poza tym, mamy XXI wiek – duchy, no dobrze, ale demony? A przecież jako człowiek wierzący nie powinnam się głupio chichrać. Jak się wierzy w Boga, to po całości, a nie wybiórczo.
Ale pozostawiając na boku kwestie wiary czy nie wiary, a wracając do książki. Horrorów nie oglądam z założenia, więc filmy do których odwołuje się autor są mi nieznane. Nie umiem zatem powiedzieć na ile książka znalazła w nich odzwierciedlenie. Wiem natomiast, że jest to pozornie pozbawiona emocji relacja, niemal reporterski zapis historii w których brała udział dwójka tytułowych bohaterów. I nie jest to lektura przyjemna. Nie wiem, czy gdyby autor starał się epatować wydarzeniami które opisuje osiągnąłby większy efekt. Po raz kolejny okazało się, że rzeczywistość potrafi być bardziej przerażająca niż najbardziej straszące wymysły autorów i scenarzystów.
Przeczytałam tę książkę z trudem. I zastanowiłam się, co u licha mnie w niej tak zmęczyło. Szczerze powiem, nie mam dalej zielonego pojęcia. Wiem natomiast, że bardzo często ludzie którym na pomoc musieli przychodzić Warrenowie – sami sobie napytali biedy – “bawiąc się” siłami o których nie mieli zielonego pojęcia, albo które zwyczajnie lekceważyli. A jak się bawi zapałkami siedząc na beczce prochu to w końcu można sobie dotkliwie siedzenie oparzyć…
Podsumowując – jeśli szukacie literatury lekkie łatwej i przyjemnej, ze szczyptą dreszczyku i chochelką sensacji – to się za demonologów nie bierzcie. To zdecydowanie nie ten kaliber. Pozostańcie przy Kingu, Mastertonie czy Lovecrafcie.