„Plutopia” była zapowiadana jako reportaż o „atomowych miastach”, specjalnie zbudowanych dla pracowników zatrudnionych w zakładach produkujących pluton – sztuczny pierwiastek niezbędny do budowy pierwszych – a potem kolejnych i kolejnych – bomb atomowych. Ta substancja nie ma innego zastosowania – to nie uran, który może służyć także do celów cywilnych, np. do reaktora w elektrowni atomowej. No i – wyprodukowanie paru kilogramów tego świństwa wymaga ogromnego kombinatu, który zatrudnia mnóstwo ludzi – i potężnie truje wszystko i wszystkich wokół swoimi radioaktywnymi odpadami we wszelkich możliwych postaciach: stałej, ciekłej i gazowej.
Tyle tylko, że była wojna, a na wojnie istotny jest wynik, czyli nowa broń – a wszystko inne ma znaczenie drugorzędne. Jeżeli więc trzeba wybudować w celu uzyskania tej broni halę długości pół kilometra, to szukamy terenu, który się nadaje i budujemy – czy to w USA, czy w Związku Radzieckim. A że podobne założenia i podobne uwarunkowania techniczne dają podobne wyniki – to te zakłady też były tak właściwie bardzo do siebie podobne – amerykański w Hanford na Wyżynie Kolumbii w stanie Waszyngton i radziecki Majak na południowym Uralu w okolicach Czelabińska. Tak samo było też z miastami dla załogi – amerykańskim Richland i radzieckim Oziorskiem, lepiej znanym pod kryptonimem Czelabińsk-40, a potem Czelabińsk-65 (bo, zgodnie z radzieckim obyczajem, takie miasto „nigdy nie istniało” i na mapach go nie było).
A w realu owszem – było. Nie każdy mógł tam zamieszkać – trzeba było być stałym pracownikiem atomowego kombinatu i to raczej średniego i wyższego szczebla. Jak na radzieckie warunki miasto było wyjątkowo zadbane – porządnie wybudowane bloki, szkoły, szpital, kino, nawet teatr, zaopatrzenie na poziomie Moskwy albo i lepiej. Były też ciemniejsze strony zamieszkania tam – podwójne ogrodzenie całego miasta z wieżyczkami wartowniczymi, totalna inwigilacja, cenzura korespondencji, w latach 50-tych zakaz wyjazdu w ogóle…. Żeby była jasność – bardzo wielu mieszkańcom się to podobało – był porządek, prawie zero przestępczości, mało chuligaństwa – no, byli bliżej radzieckiego wyobrażenia komunizmu niż ktokolwiek inny w Sojuzie, nawet sekretarze partyjni musieli się starać trochę bardziej niż gdzie indziej. A na zewnątrz miasta, jak to mówili – „w szerokim świecie”, był chaos, brak reguł, samowola, no i jeszcze kolejki po wszystko, czego nie było. Wiec po co wyjeżdżać, skoro tu jest lepiej niż tam?
Zresztą – Amerykanie w swoim Richland zrobili coś bardzo podobnego, tylko, jak to Amerykanie, osiągnęli to metodami rynkowymi. Wystarczy zarządzanie miastem powierzyć nie samorządowi wybieranemu przez mieszkańców, tylko firmie zarządzającej całym kombinatem, która to firma ważnym pracownikom oferuje potężne dopłaty, umożliwiające najpierw wynajęcie, a potem zakup domu, na który w innych okolicznościach nie byłoby ich stać. Dość powiedzieć, że to właśnie Richland ze swoim standardem budownictwa oraz poziomem urbanistyki stało się prototypem amerykańskiego suburbium – takim, jakie wszyscy dziś sobie wyobrażamy na hasło „amerykańskie miasteczko sypialnia metropolii”. Można było w ten sposób związać ze sobą całe rodziny – i starannie wybierać, które. Mogli to być dobrzy, doświadczenie pracownicy produkcji, średni nadzór, ale też dyrektorzy. Do tego dobre szkoły, lepsze niż przeciętnie ubezpieczenia medyczne i firma ochroniarska kombinatu w roli całkiem sprawnej policji – i już mamy społeczność, która nawet jeżeli nie czuje się dobrze w narzuconych ramach społecznych, to nie będzie głośno gadać o nieprawomyślnych rzeczach, a ewentualnych buntowników sama sklepie…