Ta książka to swoisty melanż przeciwieństw. Autor – Amerykanin ze stanu Iowa, ale od ponad 40 lat mieszka w Wielkiej Brytanii, żona Angielka (to dla niej osiadł w Anglii). Temat – niejako powtórka jego pierwszej znanej książki „Zapiski z małej wyspy”, teoretycznie podróżnicza, ale tak naprawdę zapis doświadczeń, zdziwień i przemyśleń kogoś, kto patrzy na ten kraj podwójne – jako tubylec, ale też jako ktoś, dla którego pierwszą rzeczywistością jest jednak nieco wieśniacki stan w wielkim kraju za oceanem.
Bo przecież dla Amerykanina Brytania to bardzo mały kraj – najdłuższa lądowa droga przez wyspę to raptem nieco ponad tysiąc kilometrów. I taki właśnie był zamysł „Herbatki…” – Bill Bryson jeszcze raz przemierza Anglię, Walię i Szkocję podążając z południa na północ, przypominając sobie kolejne miasta, miasteczka, wsie i odludzia gdzie kiedyś już był – a czasem takie, gdzie nawet on, doświadczony turysta i autor wielu programów krajoznawczych w BBC nigdy jeszcze nie postawił stopy.
Różne są to podróże – czasem to parokilometrowa przechadzka po zielonych obrzeżach Londynu, ale bywa też parodniowy marsz w trudnym terenie. Cecha wspólna – Bryson prawie nie opisuje ludzi, przynajmniej tych współcześnie żyjących – bo ślady historii to zupełnie inna sprawa.
Co z tego wynika? W pierwszej warstwie – dużo informacji o ciekawych miejscach, o których inaczej by się nie usłyszało. W drugiej – i to było dla mnie najbardziej zaskakujące, choć właściwie powinno być oczywiste – że Wielka Brytania, a zwłaszcza Anglia jest tak gęsto „upakowana” atrakcyjnymi zabytkami kultury i techniki, że coś co w innym kraju byłoby niesamowitą atrakcją, tutaj ginie w tłumie podobnych i zainteresuje pewnie tylko garstkę pasjonatów. No tak, w tym kraju właściwie nic nie było porządnie niszczone co najmniej od Henryka VIII, a i wcześniej umiarkowanie. Trzecie zaskoczenie – właśnie ci lokalni pasjonaci, którzy mają ochotę, czas i motywację, by zająć się ocaleniem jakiegoś kawałka lokalnej historii – domu znanego człowieka, jakiejś przedpotopowej maszyny czy chronieniem szczególnie pięknego kawałka przyrody.
Jest też czwarta strona medalu – Autor prezentuje się tu niemal jako stary zgred narzekający na degrengoladę więzi społecznych i spadający wraz ze zmniejszeniem nakładów na usługi publiczne poziom zaufania społecznego, który „kiedyś” był rzeczywiście bardzo wysoki, a teraz…. To ta globalizacja, panie, to ta globalizacja, a teraz jeszcze bo i wyjście z Europy, które sprokurowali ten okropny Tony Blair i jeszcze okropniejszy Cameron! Nie wiem ile w tym pozy, a ile prawdziwej angielskości, której Autor tak dobrze się nauczył, że jest może bardziej brytyjski od wielu Brytyjczyków z urodzenia.
W sumie – dosyć ciekawa i bezpretensjonalna książka. Jeżeli trochę się znieczulić na dydaktykę, to naprawdę dobrze się to czyta, szczególnie kiedy za oknem ciemno i plucha listopadowo-grudniowa.
Jeżeli więc chcecie zrozumieć coś z tego dziwnego i dosyć hermetycznego kraju – polecam.