“Jestem lekko zawiedziona” mruknęła do mnie koleżanka, od której pożyczyłam “Miniaturzystkę”. Nie zabrzmiało to zbyt dobrze, bo koleżanka oczytana jest nieprzeciętnie, gust ma wyrobiony, a i wyroków nie feruje zbyt pochopnie. Nic zatem dziwnego, że książka przeleżała na półce dobry miesiąc zanim wreszcie zdecydowałam, że to właśnie na nią nadeszła kolej. Przeczytałam i wreszcie rozumiem ten wydany półgębkiem pomruk. Ba, w zasadzie mogłabym mruknąć coś bardzo podobnego.Powieść zaczyna się jak obyczajówka w “dawnym dobrym stylu” Jane Austin, czy Tomasa Hardy’ego. Młoda panienka zostaje wydana za mąż nieco korespondencyjnie. I teraz wreszcie przyjechała do Amsterdamu, do swojego męża. W domu wita ją kostyczna stara ( choć nie taka stara) panna – siostra męża, wyszczekana służąca i czarnoskóry służący. Obrazek niemal klasyczny. Pan domu jest ale zajmuje się biznesami, a po przyjściu jakoś średnio ma ochotę zajmować się młodą żoną. Czytelnik unosi nochal i zaczyna węszyć wyczuwając lekki smrodek deprawacji. Wszyscy zachowują się tak jakby mieli sporo do ukrycia. A wyobraźnia radośnie rysuje wszystkie możliwe trój i wielo- kąty. Potem na scenę wkracza dziwaczny prezent czyli domek dla lalek i tajemniczy miniaturzysta, który nieproszony obsypuje główną bohaterkę prezentami. A do każdej paczki zawierającej wyposażenie domku dołączony jest dziwny liścik. Później zaczyna być jeszcze dziwniej i obyczajówka zaczyna przekształcać się w thriller, by za chwilę zmienić się w traktat moralizatorski, i zatoczywszy koło powrócić do bycia powieścią obyczajową..
Czy to jedyny powód dla którego też czułam się lekko rozczarowana? Nie. I bynajmniej nie jest to powód najważniejszy. Jest kilka innych, o zdecydowanie większym ciężarze. Przede wszystkim – nic nie jest wyjaśnione. Nie dostajemy żadnej wskazówki co do tajemniczej miniaturzystki, możemy się jedynie domyślać, że Nella nie jest jej jedyną klientką. (Klientka to nie najlepsze słowo określające rodzaj kontaktów pomiędzy Nellą a miniaturzystką, ale każde inne ujawniało by zbyt wiele z fabuły). Po drugie, od samego początku miałam dziwne wrażenie, że uczestniczę w przedstawieniu teatralnym, zaś bohaterowie książki to tylko marionetki za sznurki których pociąga ktoś inny, jakiś niewidzialny animator. I było to wyjątkowo nieprzyjemne odczucie. Po trzecie, postacie są wyjątkowo irytujące. Wszystkie. Na dobrą sprawę nie ma ani jednego bohatera do którego czytelnik mógłby się przywiązać czy poczuć cień sympatii. Nic. Niente. Zero! Wreszcie cała historia momentami sprawia wrażenie zbyt naciąganej by nie rzec nadętej w określonym kierunku tak, że tylko czekamy kiedy nieapetycznie trzaśnie ukazując miałkość intrygi.
Nie mogę odmówić autorce sprawności w posługiwaniu się piórem. Ani umiejętności budowania napięcia czy postaci. Sam pomysł też jest niepokojąco interesujący. Ale poza tym… czuję się jak dziecko które miało dostać ciastko a dostało plastelinowe coś udające smakołyk.