(1 / 5)
Kiedy dwie autorki specjalizujące się w szeroko pojętych kulinariach zabierają się za temat kultury i jedzenia, może być smakowicie. I faktycznie smakowicie się zaczyna – od jedzenia, które możemy znaleźć na martwych naturach czy na stołach w obrazach o innej tematyce. Są też napomknięcia o jedzeniowych skojarzeniach muzycznych.
Jednak szybko coś zaczyna zgrzytać między zębami – autorki swobodnie przerzucają się nazwami włoskich potraw i większości z nich nawet nie opisują, o tłumaczeniu nie wypominając. A już wrzucenie w książkę całego akapitu w oryginale (tym razem angielskim), bez jakiegokolwiek tłumaczenia, zostawiło spory niesmak. Gdzie była redakcja?
Zresztą nie tylko w takich fragmentach widać problemy z redakcją i nie tylko na etapie wydawnictwa, ale już na etapie samego powstawania książki. Bo panie przez większość książki rozmawiają (do tego zresztą za chwilę wrócę), ale czasem prowadzą korespondencję, czasem produkują wspomnienia, albo tworzą przedruki własnych tekstów zamieszczonych w innych publikacjach. Wywiad też tu znajdziemy – ale tego się nie czepiam, bo wśród dialogów on by nie przeszkadzał.
Tematyka jest – podobnie jak konstrukcja – mocno od Sasa do Lasa. I jak „kultura” jest pojęciem bardzo szerokim, to nie mu tu jakiejś myśli przewodniej ani przechodzących w siebie wątków. To co się najbardziej rzuca w oczy i jest wspólnym mianownikiem, to magazyn „Elle”. Poza tym w jedenastu krótkich rozdziałach znajdziemy, poza wspomnianym już malarstwem, artykuł o blogach kulinarnych (nie wnoszący nic ciekawego poza reklamą owych blogów), wywiad z profesjonalnym kucharzem – kobietą (nie mylić z kucharką), coś o marnowaniu jedzenia i o zdrowym odżywianiu (tu zostaniemy poczęstowani samymi komunałami), trochę o latach 80 (chyba najciekawsze przykłady kulinarne, ale próba odtworzenia gwarantuje niestrawność), lata 90 (w których połowa rozdziału, to wspomnienia jednej z autorek z podróży do Wenecji, która nie ma z jedzeniem nic wspólnego. Z latami 90 też niewiele, bo do miasta na wodzie autorka jeździ od wczesnego dzieciństwa), trochę wspomnień związanych z pisaniem. Jakoś to wszystko się ze sobą nie klei, przejścia między rozdziałami są bardzo sztuczne, a myśli przewodniej jakoś nie udało mi się znaleźć. Zresztą sztuczne są nie tylko przejścia między rozdziałami, ale też same dialogi. Są tak napuszone, pretensjonalne i sztuczne, że bardzo trudno jest przełknąć formę wywiadu (mocno naciąganą i udawaną), która wypadła naturalnie i sprawdziła się tylko w jednym rozdziale – w rozmowie z kucharzem. Bo jak tu strawić dialog, w którym panie przerzucają się cytatami długości akapitu lub dwóch, nawiązaniami do obrazów, książek lub własnych tekstów, lub wszystkim po trochu. Jeden z w miarę krótkich fragmentów wygląda tak: Tymczasem wracając do martwych natur: bohaterem wielu z nich jest śledź. Opowiedz mi o Twoim stosunku do śledzia. Albo to: Kochana, spójrzmy jeszcze na obraz Osiasa Beerta, który wisi w Staatliche Museen w Berlinie – Martwa natura z czereśniami i poziomkami. Jakie miejsce mają czerwone owoce w Twoim życiu i Twojej kuchni? Prawda, że zręczne, naturalne i przyjemne do czytania?
Przyznaję, jest tu parę ciekawych fragmentów – zmiany w architekturze kuchni, dziwaczne kulinarne pomysły z lat 80, wspominany już wywiad, malarstwo. Natomiast reszta to nadmuchana cytatami wydmuszka o niczym.
Między rozdziałami pojawiają się ilustracje wyprodukowane przez autorkę okładki Marie ‘Mroux’ Bulikowską. I jak okładka jest w pewien sposób intrygująca, tak photoshop sztuki klasycznej z przypadkowymi fragmentami jedzenia był dla mnie równie trudny do zniesienia, co cała reszta książki.
Ze Smakiem kwiatów pomarańczy jest trochę jak z margaryną, która udaje masło – niby da się coś z tym zrobić i może nawet będzie jadalne, ale czy smaczne i lekkostrawne, to już inna sprawa. Tym razem z tej margaryny dostajemy wielowarstwowy tort. Tylko jak przyjrzeć się warstwom – nie dość, że są cienkie, to część jest z półproduktów, a część to przemielony chleb. Bakalii-przepisów w tym niewiele, do nasączenia ciasta zamiast kawy ktoś użył cykorii, a całość jest polana sosem z erudycji – równie smacznym, co produkt czekoladopodobny.
Szkoda, bo od czasu do czasu widać, gdzieś pomiędzy tym wszystkim, że obie panie pisać umieją i na jedzeniu się znają. Jednak tym razem wyszło danie mocno niestrawne i mocno sztuczne.