Kiedy polski autor o brzmiącym z amerykańska nazwisku bierze się za motywy komiksowe może być bardzo śmiesznie albo bardzo żałośnie. Jeśli w dodatku rzeczony autor jest znanym scenarzystą…. czytelnik jest tym bardziej zaciekawiony i tym chętniej sięga po książkę. I tak naprawdę nie wie czego powinien się spodziewać.Na odległej planecie trwa kosmiczny wykład profesora kosmity przed równie kosmicznym audytorium. Jego tematem jest to co się wydarzyło na dziwnej planecie A-180. Planecie, którą zamieszkuje rasa na tyle niedojrzała, że objęto ją kwarantanną i zakazano kontaktów. Ta planeta, jak się już słusznie domyśliliście to Ziemia. Ale ktoś złamał zakaz i wylądował na planecie. Co gorsza, pogrzebał w mózgownicy przypadkowego osobnika płci męskiej i “uwolnił” mu niewykorzystywane dotąd zasoby. I tak powstał BARDZO DOBRY LUDŹ. To byłoby jeszcze pół biedy, ostatecznie, jak zaraz na początku uświadamia nam kosmiczny wykładowca, tacy ludzie już się trafiali (i zazwyczaj kończyli marnie – jak taki jeden co to go najpierw ubili, a potem założyli nową nową religię na jego cześć). Gorzej, że na tej samej planecie wylądował nie tylko dobry kosmita. W jego ślady poszedł zły kosmita i też pobełtał w mózgownicy innemu młodemu ziemianinowi. W efekcie powstał BARDZO ZŁY LUDŹ.
Pary bohater – antybohater plączą się w literaturze gęsto, a w komiksach jeszcze gęściej, więc takie rozwiązanie nie zdziwiło mnie zbytnio, podobnie jak reszta fabuły. Zdziwiło, po części rozśmieszyło, po części zirytowało, a jeszcze po części zdegustowało podejście do zagadnienia. Oto bowiem dostaliśmy coś, co w zamyśle miało być “zjadliwą satyrą na rzeczywistość… Ehm…. a wyszedł tymczasem pisany komiks. “Pisany komiks” to coś równie dziwacznego jak “oranżada w proszku”, przy czym oranżada w proszku przynajmniej przyjemnie szczypała w jęzor jak się go do torebki z tym specyfikiem wsadziło. Brainman nie dostarcza nawet takich wrażeń. Kalka, z kalki, z trzeciej przebitki Supermana pomieszanego chyba z X-menami, z dodatkiem wszystkich możliwych kluczy – od Buddy poczynając na Mistrzu Jodzie kończąc i Torelianami podlewając. Miłość zwycięża świat, czarne przegrywa, kolor wygrywa, lalala. To mogło być odkrywcze. To mogło być zabawne. Mogło, gdyby nie nachalne moralizowanie i założenie, że czytelnik to kompletny debil któremu trzeba wszystko podsunąć na tacy z dodatkiem instrukcji na jadalnym papierze……
_____________________________________________________________________________________________________ Lashana
Już okładka mnie odstraszyła – angielski tytuł (pewnie żeby było bardziej cool), gęba etatowego twardziela i powiewająca amerykańska flaga w tle. Jeszcze dobrze, że po otworzeniu okładki nie słyszymy hymnu, albo innej patetycznej przemowy. Potem też jest średnio – skrót fabuły kojarzący się z Supermanem czy innym Green Lantern i ostrzeżenie że makulatur… tego… książka, którą trzymamy w rękach jest debiutem literackim. Ale najbardziej niepokojąca była mina K.Wal, która wręczała mi książkę, wtedy zaczęłam spodziewać się najgorszego. Znaczy najgorszego gatunku gniota.
Nick zostaje namaszczony na zbawcę ludzkości i całego Wszechświata już na pierwszej stronie i to jak najbardziej dosłownie. Jest dobrze, dopiero co otworzyłam książkę, a już chcę wyrzucić ją przez okno. Potem poznajemy Rosę – kumpelę Nicka, Johna, któremu równie dobrze ktoś mógłby wypisać na czole „TEN ZŁY” i Susan, czyli etatową blondynkę z powołania. A wszystko to oznajmia nam kosmiczny profesor na równie kosmicznej sali wykładowej, na planecie pełnej istot oświeconych, świecących i krystalicznie czystych. I to też jak najbardziej dosłownie – mieszkańcy O są z ciekłego kryształu i świecą na różne kolorki, kiedy odczuwają emocje (oczywiście emocje z palety dobrych). Z kolei ci źli, z planety Zet jak „zuo”, są smoliście czarni. Już macie dosyć dosłowności i tłumaczenia czytelnikowi jak chłop krowie w rowie? Do tego po trzy razy i prostymi słowami? A to dopiero początek.
Kosmici oczywiście namieszali i odblokowali mózgi Nicka i Johna, żeby ci mogli wykorzystać 100% swojego potencjału. Oczywiście John, wredna świnia, poza zrobieniem paru mniejszych świństw postanawia zostać prezydentem USA. Nick, chodząca sprawiedliwość, zamierza go powstrzymać i uratować wszystkich naokoło.
Szczerze nie znoszę negatywnych porównań do komiksów. Jak postacie jednowymiarowe i przerysowane – komiks. Jak fabuła szczątkowa – komiks, jak po fabule kręcą się superbohaterowie, kosmici albo nie dajcie bogowie jedno i drugie – komiks do kwadratu. Jeśli nie ma wątków pobocznych, postacie charakteryzują się głównie wyglądem, obowiązkowo jedną z nich jest dziennikarz a drugą dziewczyna/chłopak głównego bohatera/bohaterki, i najlepiej jeszcze jakiś wojskowy na dodatek – komiks.
Wszystko co powyższe, to jak najbardziej prawda, ale tylko w przypadku amerykańskich komiksów o superbohaterach, które są co prawda bardzo popularnym, ale nie jedynym gatunkiem komiksu.
I mimo, że porównanie wścieka mnie niepomiernie inaczej tego nazwać się nie da – Brainman to komiks do czytania. Taki najgorszego sortu na dodatek.
Niestety fabuła, która zmieściłaby się na góra 80 stronach komiksu jest rozpisana na ponad 420 stron tekstu, zawierającego głównie to, co w komiksie zawierałyby ilustracje i jak to w komiksie bywa – minimalną ilość dialogów.
Trzeba przyznać, że Rettinger ma bardzo plastyczną wyobraźnię i niektóre opisane przez niego sceny sprawdziłyby się naprawdę świetnie jako ilustracje. Komiks, stworzony przez dobrego rysownika, mógłby być naprawdę ładny i robić wrażenie. Fabule by to niestety niezbyt pomogło.
Satyra to nie jest w żadnym wypadku, trudno to też nazwać SF czy literaturą przygodową. To jest naprawdę komiks do czytania, taki, który na dodatek spełnia wszystkie warunki złego komiksu.
Gniot straszliwy.