San Francisco, koniec XIX wieku. W kronikach kryminalnych odnotowano zabójstwo, niejakiej Jenny (Jeanne) Bonnet. Wydawałoby się – nic nadzwyczajnego, wszak takich spraw, na różnym tle odnotowywano sporo. A jednak po upływie ponad wieku, właśnie tę sprawę wzięła na warsztat Emma Donoghue. I to na podstawie prawdziwych wydarzeń opisanych w kronice kryminalnej powstała książka Muzyka żab. Spodziewałam się więc przede wszystkim kryminału odzianego w szmatki z dawnej epoki. Tymczasem dostałam tak naprawdę powieść obyczajową, która, choć opowiada o świecie dawno przebrzmiałym, nic nie straciła ze swej aktualności. Obserwujemy świat, w którym wszelka inność jest tępiona, sprytni wykorzystują naiwnych, króluje wyzysk i ekonomiczne uzależnienie, kobieta nie ma zbyt wielu praw, policja ma wszystko w nosie, a wszyscy dookoła tylko czekają żeby kogoś potępić. Bo wtedy czują się przez chwilę choć odrobinę lepsi i mogą zapomnieć o własnej mizerii. Intryga kryminalna tak naprawdę jest tylko pretekstem do pokazania całego skomplikowanego układu powiązań międzyludzkich, otoczenia i klimatu tamtych lat.
A zaczyna się klasycznie. Strzałem który roztrzaskuje głowę przyjaciółki głównej bohaterki. I graniczącym z pewnością przekonaniem tej ostatniej, że kula była przeznaczona dla niej, a sprawcą mordu jest były utrzymanek. Od tej chwili fabuła będzie się rozwijała dwutorowo – z jednej strony będziemy obserwowali rozpaczliwe działania Blanche, tancerki egzotycznej czyli bardziej eleganckiej damy lekkich obyczajów, która pomimo zagrożenia życia stara się odzyskać swoje dziecko, z drugiej w serii retrospektyw poznamy wydarzenia, które doprowadziły do feralnej nocy mordu. Obie narracje zgrabnie się przeplatają, tworząc logiczną i emocjonalną całość ubarwioną dodatkowo opisami upalnego lata w trapionym epidemią ospy San Francisco. Widzimy całą galerię typów z epoki, ożywionych ze sporym talentem przez autorkę. Chodzimy ulicami miasta, poznajemy jego klimat i tę zdecydowanie brzydszą stronę: speluny, burdele, umieralnię dla dzieci. Zwłaszcza opis tej ostatniej był dla mnie trudny “do przełknięcia”. Z trudem się przez niego przebiłam, a i potem trochę mnie prześladował.
Autorka nie tylko ożywiła dawne San Francisco. Udało jej się również stworzyć żywe i psychologicznie prawdopodobne postacie bohaterów. I chociaż ani Jenny ani Blanche nie wzbudziły mojej sympatii, to jednak muszę oddać sprawiedliwość Emmie Donoghue – jej postacie są pełne życia, z krwi i kości, a nie, jak to się nad wyraz często zdarza – z papieru.
Jedyne do czego się mogę przyczepić to zakończenie. Szczerze powiem, nie wiem jakiego oczekiwałam, ale na pewno nie tego które zaserwowała nam autorka. Podkreślam, chodzi o zakończenie, a nie o rozwiązanie kryminalnej zagadki bo to akurat było satysfakcjonujące.
Zdecydowanie polecam