No, moi drodzy, powiem Wam, że już dawno się tak nie ubawiłam. I nie, to wcale nie jest fantasy humorystyczna. Ba, gdyby nie ten sarkastyczny humorek unoszący się nad fabułą, to Królowie Wyldu byliby bardzo przeciętną książką. Schematyczną i prostą. Na całe szczęście autor, zamiast pisać poważną heroic fantasy pozwolił sobie na zabawę konwencją i kpiny z kanonu. A co lepsze wciągnął w tę zabawę tłumacza, który dołożył swoje co nieco do klimatu.A wszystko zaczyna się tak poważnie. Oto były awanturnik, członek sławnej drużyny SAGA, aktualnie przykładny mąż i ojciec wraca po pracy do domu. A tam czeka na niego były towarzysz. I przerażająca prośba. Rzuć to wszystko i jedź ze mną ratować moją córkę. To zaproszenie do samobójczej misji. Przebycie lasu Wyldu jest wyczynem epickim, na który nie porwie się wielu młodych i sprawnych wojowników. A Clay i Gabriel są starzy, zmęczeni i daleko im do dobrej formy. Jednym słowem nagle zaczynamy lądować w klimatach znanych choćby z kowbojów kosmosu. Starsi panowie ruszają na ryzykowną wyprawę, na którą nie porwałby się żaden z młodych awanturników. Zanim ruszą w środek straszliwego lasu bohaterowie muszą odnaleźć resztę drużyny. Autor bawi się setnie serwując nam opisy spsiałych herosów już to siedzących pod kapciem małżonek, już to abnegaciejących w zapomnianych wieżach, pakujących się sytuacje z których dawniej wyszliby ze śpiewem na ustach. Teraz też z nich wychodzą. Tyle, że najczęściej… na czworakach. Wreszcie mamy drużynę. Klasyczną do bólu: paladyn, mag, złodziej, tank i berserk. Mamy też magiczne artefakty i magicznego przeciwnika, w którym bez trudu dopatrzymy się parodii elfa.
A sama fabuła? Najkrócej można ją opisać tak : zaczyna się od Pratcheta a kończy Tolkienem. Tyle, że przekręca wszystkie “klasyczne” kalki i naśmiewa się z nich ile wlezie. Na przykład prócz klasycznych złych kreatur w postaci orków, goblinów, wyvern czy chimer, mamy także… sowomisie. I biada temu kto owego mitycznego sowomisia zlekceważy. Mamy też zombiaka – gadułę, lecznicze ziele o podejrzanie znajomej nazwie, oraz kanibali. Tak jak wspomniałam w zabawę dał się również wkręcić tłumacz, który przerobił nazwy niektórych drużyn kandydatów na bohaterów na swojsko brzmiące: Ich Stroje, Czerwone Topory oraz Wandal i banda… ( dla młodszych czytelników, którzy mogą nie pamiętać: Czerwone Gitary oraz Wanda i Banda to zespoły muzyczne. Podobnie zresztą jak Ich Troje…). Autor niedwuznacznie sugeruje nam zatem, że drużyny teoretycznie bohaterskie tak naprawdę mają tyle wspólnego z bohaterskimi czynami, co niektóre zespoły muzyczne z muzyką. A, i nie mogę zapomnieć o Geralcie Białym wilkorze, teoretycznie bohaterze, a naprawdę …. a czytajcie sami 🙂
Jeśli potraficie się śmiać z kanonów literatury fantasy i nie traktujecie śmiertelnie poważnie Tolkiena – polecam.