Dylogia o Zielonej wyspie, choć wydana w naszym kraju najpóźniej, wcale nie jest najnowszym dziełem autora. Edward Rutherfurd wydał ją w latach 2004 – 2006, czyli na 7 lat, przed wydanym u nas jako pierwszy Paryżem. I co by nie powiedzieć, widać w niej spore niedostatki warsztatu autora, których nie uświadczymy już w późniejszym Paryżu. Ale po kolei. Dublin miał być epicką opowieścią o początkach Irlandii. Zabrzmiało kusząco, bo akurat o dość skomplikowanych dziejach Zielonej wyspy nie wiem zbyt wiele. ( poza tym, że w porównaniu do Anglii – Wikingowie rozrabiali tam stosunkowo mało, a rewolucja chrześcijańska przeszła łagodnie). Niestety, dość szybko zaczęłam mieć wrażenie, że autor się mocno pogubił i tak naprawdę nie wiem, z czym mam do czynienia. Czy z powieścią osnutą na historii Irlandii czy z fabularyzowaną książką popularnonaukową.
Jak na powieść było tu trochę zbyt wiele opisów miejsc, wierzeń, obyczajów, czy historycznych zdarzeń nie powiązanych z fabułą i bohaterami. Ba, odnosiłam wrażenie, że bohaterowie nieco przeszkadzają w tych opisach sielskiej celtyckości. Jak na publikację popularnonaukową całość była zbyt poszatkowana i niejednorodna, a momentami wręcz łopatologicznie sklejana pod tezę autora (naczelna: było pięknie, póki kościół katolicki nie wpakował się z butami i nie zepsuł co tylko mógł zepsuć, a resztę spaprali angole). Zgadzam się z innymi recenzentami, że początek książki jest najciekawszy, potem robi się coraz bardziej nużąco, a niektóre rozdziały są, wręcz zbędne. Im dalej w las, czy raczej w historię Irlandii, tym bardziej dekoracje robią się papierowe, a bohaterowie płascy i nudni, czemu trudno się zresztą dziwić.
Spreparowani pod tezę bohaterowie nie są porywający, bo i porywający być nie mogą. Są papierowymi postaciami na kolorowym tle, poznajemy tylko niewielki wycinek ich historii, ten akurat pasujący do całości, a że skaczemy po czasach – przemijają jak łatki zastąpione przez swoich potomków. To sprawia, że trudno się porządnie zaangażować i wciągnąć w fabułę. Losy pierwszej i drugiej pary, dość ciekawie zarysowane na początku powieści z czasem tracą na intensywności i zwyczajnie się rozmywają. A finał ich historii, zamiast efektu wow wywołuje efekt “ziew” .Śledzenie losów ich potomków i ich wzajemnych powiązań zaczyna być z jednej strony nużące z drugiej – przewidywalne. Zwłaszcza jeśli ktoś zna już inne dzieła autora – jest w stanie przewidzieć wzajemne interakcje postaci. Czytając Dublin przekonałam się, że fatalistyczny motyw splecenia losów pewnej grupy ludzi i ich potomków, jest obecny w pisarstwie autora od samego początku. Jeśli ktoś czytał już coś Rutherfurd’a – nie będzie zdziwiony obsesyjnym wręcz plątaniem losów potomków kilku osób. Jednak w przeciwieństwie do Paryża – nie ma tu finezyjnych połączeń. Dominuje łopatologia, a szkoda.
Zmęczyłam Dublin, ale bardzo, ale to bardzo nie chce mi się sięgać po Irlandię.