(4,5 / 5) Jakiś czas temu recenzowałem tu „Głębokie Południe” – teraz czas na południe najgłębsze. Książka wydana – tak jak i tamta – przez Wydawnictwo Czarne i też w serii amerykańskiej. Tyle tylko, że Autor jest Brytyjczykiem, choć mieszka w Tucson, Arizona (ten charakterystyczny amerykański domicyl – miasto i stan…). Być może – paradoksalnie – dlatego było mu łatwiej wziąć się za jeden z najcięższych amerykańskich tematów – niewolnictwo i jego skutki społeczne trwające do dziś. Opisuje jedno niewielkie miasteczko – owo tytułowe Natchez w Missisipi. Pozornie – miejsce, gdzie się zatrzymał czas, coś w rodzaju naszego Kazimierza Dolnego – trochę skansen, trochę atrapa, trochę miejsc „podkręconych” pod turystów. Dystyngowane starsze panie w krynolinach oprowadzają po pięknych, zabytkowych willach, opowiadają jak to było dawno dawno temu – czyli w okolicach wojny secesyjnej w USA. A na koniec możesz dostać domowe ciasto od równie wiekowej afroamerykańskiej służącej. Tyle tylko, że te wspaniałe damy nie za bardzo wspominają, z czyjej pracy powstały te rezydencje i jak to się stało, że niektóre rodziny tak bardzo obrosły najpierw w pieniądze, a potem w wykształcenie, znaczenie, zacność – tak, że stały się swego rodzaju arystokracją. Tak, dokładnie, chodzi o pracę, los i życie niewolników. Choć nie tylko ich – w końcu większość tych południowych fortun wyrosła z
bawełny. Żeby był piękny dom, musiała być plantacja. A żeby była plantacja potrzebny był jej właściciel, jego żona, dzieci – oraz nadzorcy niewolników, zresztą też w dużej mierze Afroamerykanie. Formalnie niewolnictwa nie ma od wojny secesyjnej, segregacji rasowej od lat 60 – tych XX wieku. No i co z tego? Całe życie na amerykańskim Południu jest tym przesiąknięte – z obu zresztą stron. To się dzieje już na poziomie najgłębszych przekonań, może nawet tkwi w podświadomości. Są dwie albo i więcej prawd, mnóstwo zaszłości, rodzinnych opowieści (choć „biała”
pamięć jest dłuższa…. ) – i mimo wszystko nadal „my” i „oni”.
Autor, jako Brytyjczyk, widzi ostrzej pewne zjawiska, do których miejscowi już przywykli. Nobliwe, majętne Panie „wkręcające” się w rywalizację między Pielgrzymkowym Klubem Ogrodowym a Natcheskim Klubem Ogrodowym (stowarzyszenia się o ściąganie turystów) – bo przecież w 1934 roku był rozłam i od tego czasu panie traktują się niemalże jak kibice zwaśnionych klubów. Niemożność uzgodnienia uwspółcześnienia scenariusza wielkiego corocznego amatorskiego widowiska przedstawiającego historię Natchez. A kiedy już uzgodniono wprowadzenie do widowiska roli niewolnika, nikt z afroamerykańskiej społeczności nie chciał jej przyjąć. A kiedy już znalazł się czarnoskóry kandydat – jego społeczność go potępiła za udział w czymś, co bardziej zakłamuje historię, niż ją przypomina. I tak się to kręci – tradycje konfederackie, pewnego rodzaju (samo)izolacja społeczności, mnóstwo – jak na amerykańskie warunki – tradycji. Jest jeszcze coś – to jest małe miasteczko, wszyscy się tam znają, więc plotki hulają w najlepsze. Dość powiedzieć, że Autor nawet rozważał zamieszkanie w Natchez, ale wystarczyła jedna impreza, gdzie jego żona nie wyczuła obowiązkowego dress codu i ubrała się nie tak „jak trza”, żeby plotkarstwo i paskudne zachowanie pań z towarzystwa nie wybiły mu z głowy tego pomysłu. Książka jest naprawdę ciekawa, pokazuje rzeczy i sprawy nieoczywiste, które wydarzają się w miejscu, w miasteczku które jest – może nawet które bardziej niż inne – Ameryką, oczywiście w wersji południowej. Ciekawe też było dla mnie porównanie spojrzenia Autorów książek o południu głębokim i najgłębszym na w sumie dość podobne, przynajmniej z europejskiej perspektywy miejsca. Wygląda na to, że Brytyjczyk widzi głębiej i ostrzej niż Jankes z północy.
Jeżeli więc macie trochę czasu i chcielibyście zagłębić się w tę opowieść o miejscu „dziwniejszym niż Nowy Orlean to zapraszam