Nie lubię tekstów sponsorowanych i na siłę wciskanej “amerykanizowanej” propagandy. I z tego powodu “trzy filiżanki” nie powinny mi się podobać. A jednak dałam się uwieść opowieści o facecie który potrafił własną przegraną przekuć na spektakularny sukces, przy okazji robiąc wiele dobrego. Podsumowując – początkowy pechowiec przekształcił się w zwycięzcę, który nie tylko robi to co kocha i do czego ma głębokie przekonanie, ale jeszcze mu za to płacą.
Greg Mortenson to zwyczajny amerykański facet ( od pucybuta do milionera taaa…) który omal nie zginął podczas swojej wyprawy na K2. Banalnie – pomylił ścieżki. Uratował się bo zaopiekowali się nim ludzie z wioski do której się dowlókł. Facet obiecał im, że zbuduje w ich zapomnianej przez Boga, ludzi a zwłaszcza rząd pakistański wiosce szkołę. I znowu, rzucił taki pomysł, bo nie zdawał sobie sprawy z jakimi trudnościami przyjdzie mu się zmierzyć. Pakistan to nie USA, tam, żeby coś zbudować trzeba pokonać nie tylko ludzi o lepkich rękach, nie tylko opór fanatycznych mułłów, ale przede wszystkim przyrodę. Na plus dla Mortensona zaliczam to, że swojej obietnicy nie potraktował lekko, ale naprawdę chciał tę szkołę zbudować.
A ciąg dalszy historii? Znowu, znany do bólu:
Samemu można tłuc głową w mur, a i tak niczego się nie osiągnie. Co z tego, że Greg się starał, odkładał każdy grosz, nie dojadał, żył jak żebrak albo menel, pisał setki listów do różnych organizacji. Co z tego że walczył do upadłego. Wszyscy do których się zwrócił, mieli pomysł budowy szkoły w jakiejś odległej wiosce, w dodatku na innym kontynencie w… tylnej ćwiartce. Od czasu do czasu ktoś rzucił mu na odczepnego paręnaście dolarów i na tym koniec. Tak było dopóki nie poznał człowieka, który go poznał z innym człowiekiem. Ten inny człowiek miał kasę…. i zaufał obdartusowi z wizją. Jednym słowem, potwierdza się stara zasada, że bez właściwych znajomości nie ruszysz z biznesem, pasją, czymkolwiek, choćbyś się zadnimi nogami zaparł i na uszach biegał.
Reszty wam nie będę opowiadać. Weźcie książkę i przeczytajcie.
Mimo wszystko warto