W przyrodzie musi panować równowaga. Po kilku naprawdę dobrych książkach musi się w końcu trafić pozycja słabsza. Ale, żeby od razu trafił się gniot tej “klasy” to już naprawdę drogie Uniwersum, przesada! A niestety, Władczyni Mroku, debiut polskiej autorki ukrywającej się pod dość wydumanym pseudonimem, to książka z gatunku “pisać każdy……. może”. Zacznijmy od fabuły. A raczej fa- BUŁY. Chaos, chaos, chaos i jeszcze raz chaos. Pomieszanie z poplątaniem przeszłości, przeszłości i teraźniejszości. Na początku łudziłam się, że ten bałagan w prostej dość historii, to zabieg zamierzony, mający unaocznić czytelnikowi obłęd i chaos w jakim zaczyna żyć autorka. Im jednak bardziej zagłębiałam się w to coś zwane fabułą tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że autorka tak naprawdę nie przemyślała swojego dzieła, że jest ono pisane z dnia na dzień wedle zasady – co wpadnie do głowy to na papier przeleję. Taka konstrukcja mogłaby położyć na łopatki niejednego doświadczonego autora, nic zatem dziwnego, że przewróciła debiutanta. Świat “wykreowany” przez panią C.K. Hiddenstrom to zlepek kalk i znanych anielskich motywów, w którym wszystko i wszyscy są źli, jedyną wartością i sensem jest seks, z dodatkiem bezsensownej brutalności. Ot, taki anielsko-diabelski sado-maso harlequin. O logice nie wspomnę bo poszła się paść na samym początku i z popasu nie raczyła wrócić.
Przykład? A proszę bardzo: w pewnym momencie autorka puszcza do czytelnika oko sugerując mu, że opisuje własne przeżycia, a jej talent (?!!!) literacki jest efektem zawarcia paktu z diabłem. No chwila, to albo jest Lilith wcielona i wtedy żaden pakt z diabłem nie jest jej potrzebny bo różne “fiuczery” ma w tzw. “pakiecie”, albo też nie jest Lilith i musiała zawrzeć pakt z diabłem, żeby talent zyskać …. (Zupełnie na marginesie, na miejscu autorki złożyłabym reklamację na fatalnie wykonaną usługę… )
Postacie są papierowe,że aż nie chce się o nich pisać. Co gorsza również one podane w sposób tak schematyczny, że zęby cierpną. Dialogi… dobrze, tu zakończmy. Niestety nie mogę pominąć faktu, iż język polski sprawia autorce ogromne problemy. Władczyni to jedna z tych książek przy lekturze których mam ochotę wziąć kilka zakreślaczy i “malować” wszystkie wpady językowe. Byłaby to wtedy przynajmniej wielce kolorowa lektura. Z wrodzonego szacunku do książek użyłam jedynie samoprzylepnych znaczników i już po 100 stronach książka wyglądała tak:
czyli kwiatek średnio co 10 stron i wierzcie mi, zaznaczałam naprawdę tylko te największe babole, od których zęby cierpły, jak choćby ten: “zawiesił twarz tuż nad jej głową”. Dla wyjaśnienia – nie jest to opis krwawej zbrodni, ze skórowaniem wrogów i zawieszaniem ich twarzy nad głową bohaterki, a scena…. miłosna… Po przeczytaniu czegoś takiego ja też się zawiesiłam. Oraz zaplułam. Jak również ponownie pomyślałam o reklamacji. Tym razem w placówce edukacyjnej kształcącej takie tuzy języka polskiego…
Nie daję Nagrody Blasku tylko dlatego, że to debiut. I nie wyrzucam książki do kosza tylko dlatego, że chcę zobaczyć ten wyraz szczęścia na twarzy Lashany jak jej to do czytania wręczę. A wręczę! Bądźcie pewni.