(1 / 5) Ktoś kiedyś powiedział, że literatura fantastyczna wyszła spod strzech i trafiła do szkoły. Po lekturze Papierowego maga doszłam do wniosku, że trafiła już do klas 1-3, bo na takim mniej więcej poziomie jest twórczość autorki. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, jak bardzo, wręcz przerażająco płaskim i niedorobionym konceptem jest ta książka. A dzieci, zwłaszcza dzieci zasługują na naprawdę dobrą literaturę, która nie spaczy ich gustów. Papierowy mag w tytule jest, co tu kryć, niezamierzoną ale bardzo trafną recenzją tej opowieści: papierowej zarówno w wersji fabuły, świata wyobrażonego jak i bohaterów. Zacznijmy od konceptu – tak, trafnie się domyśliliście – znowu mamy do czynienia ze szkołą dla czarodziejów. Tym razem w wydaniu – praktyki dla młodych adeptów sztuki. Ponieważ unikam literatury młodzieżowej jak zarazy więc nie powiem Wam, czy taki koncept już gdzieś wystąpił. Tu niestety mamy “wystąpienie” w wersji – zarys wstępnego pomysłu. Coś gdzieś dzwoniło, coś zabrzęczało, no to buch, piszemy. Tymczasem na podstawie zgrubnego szkicu niczego się dobrze nie napisze, nawet szkolnego wypracowania.
O szkole i systemie nauczania wiemy tylko tyle, że szkoła jest droga, mogą do niej uczęszczać wszyscy (ciekawostka, wreszcie nie ma magów z urodzenia!) których stać i ci którym przyznano stypendia. Po ukończeniu szkoły adept musi odbyć praktykę u mistrza danego rodzaju magii. Magia związana jest z materiałem, na którym pracuje mag. To druga ciekawostka i kropelka miodu w beczce dziegciu jaką jest sama powieść. Można powiedzieć, że autorka skorzystała tu, z prostego skojarzenia – tworzenie różnych rzeczy to pewien rodzaj magii. Są rzecz jasna magie bardziej “odlotowe” i przez to szanowane i te niezbyt poważane. A adept nie może praktykować magii jakiej chce, ponieważ zostaje do niej odgórnie przypisany – teoretycznie na podstawie wyników, ale jak widać na przykładzie naszej bohaterki – od zasady są wyjątki i wybitna studentka ląduje jako praktykantka u mistrza od najmniej poważanego rodzaju magii: magii papieru. Żeby była jasność – magii nie można zmienić. Jak się raz zwiążesz z nazwijmy to nośnikiem – przepadło. I to jest kolejny pomysł który mi się spodobał.
Na tym koniec dobrych wieści. Bohaterowie są… papierowi. Sztuczni. I potwornie wkurzający. Nie wiem czy bardziej irytowała mnie Ceony swoim zarozumialstwem, czy mistrz papierowej magii swoja wymuszoną i przerysowaną dziwnością. Oboje są nudni, sztuczni, bezbarwni. Wewnętrzne dialogi Ceony to całkowita klęska. Pisanie, że takie rozważania przynależą dwunastolatkom to obrażanie tych ostatnich. Intryga… no tak, nazwijmy to intrygą. Ileż można mrugać do czytelnika” oh, jej, uważaj, tu jest strrrrraszna tajemnica!”?! A gdy zaczynamy się zagłębiać w tę straszną ponoć tajemnicę okazuje się ona równie straszna jak tajemnica flaków z olejem.. Niestrawna , nudna i może przyprawić o rozstrój żołądka. Główny czarny charakter? Litości… Logika? uciekła na samym początku i próżno jej szukać. Akcja? Działa jak świetny środek usypiający.
Naprawdę, uwierzcie mi czytywałam lepiej napisane fanfiki. Takie z pazurem i pomysłem.
Zdecydowanie nie polecam
Jak ja się cieszę, że nie dałam sobie tego wcisnąć na targach książki, a niewiele brakowało. Okładki trzeba przyznać wyglądają zachęcająco, ale Sympatyczna Pani z Wydawnictwa coś zbyt ambitnie wtykała trylogię wszystkim, którzy nie uciekali wystarczająco szybko. Tym razem przeczycie nie zawiodło… i tak się pewnie okaże, jak zwykle, że parę chał wyjątkowych jak zwykle się trafiło…