Ja się chyba muszę napić. Herbaty oczywiście. Kolejnej… I może jeszcze jednej. Bo tak w sumie to przeczytałam i trawię. I muszę sobie w trawieniu dopomóc, chociaż nie do końca wiem czy to niestrawność, czy może ochota na deser. Bo w sumie nie do końca wiem co przeczytałam i czy to, co do mnie dotarło, to to, co autor miał na myśli. I zastanawia mnie jaką herbatę on przy pisaniu spożywał.
Dostajemy klasyczne SF, ale nie w wydaniu science i rozważań nad ludzką egzystencją, tylko w wersji przygodowo-przemytniczo-rozrywkowej. Takie Gwiezdne Wojny. Do tego mityczno-życzeniową wizję Polski jako Sarmacji. Znaczy Pan Wołodyjowski w przestrzeni szerokiej. I jakby tego było mało, autor wmieszał w to wszystko jeszcze Boga w postaci schizmy religijnej i dwóch Watykanów. Ratunku! Ja się chyba będę musiała poddać po tym jakiejś terapii. Herbatką!
Ian Keller to takie skrzyżowanie Hana Solo z Andrzejem Kmicicem (tak, biega w kontuszu i robi szablą, gdzie moja herbata?) i Jamesem Bondem. Ot, lata sobie rozpadającym się statkiem z wierną załogą, przemycając co popadnie, czasem podejmie się misji szpiegowskiej, a w tak zwanym międzyczasie każda kobieta może być jego.
Ian mieszka sobie na planetoidzie obok systemu Polonusa, takiej kosmicznej Polski, i niezbyt miły wywiad wojskowo-kościelny wysyła go z misją na Pontifexa – planetę tego drugiego (czyt: nieodpowiedniego) Watykanu. Żeby wykradł relikwię. Którą zresztą agenci Pontifexa też ukradli. Ratunku! I już w tym momencie ja nie wiem czy łapać się za głowę czy rechotać w najlepsze.
A potem jest jeszcze radośniej: wywiad kościelny, córka papieża otoczona armią szpiegów w sutannach, agenci Caratu, miłość, szmaragd i krokodyl. A przepraszam, to ostanie to nie ta bajka akurat, ale nie odstawałoby za bardzo od reszty. Do tego wierna załoga Iana: Chewbacca, tfu, Craftsheek, Murzyn seksoholik (ale bez obaw – tylko hetero) i agentka Watykanu. A kiedy już myślimy, że w sumie nic nas nie zaskoczy, dowiadujemy się czyje szczątki mają wykraść. Aaaaa!!! Herbatki! Ratunku!
Całość czyta się lekko i szybko, chociaż nie bez zgrzytów (i nie mam tu na myśli facepalmów wywołanych światem przedstawionym). Od czasu do czasu trafiamy na bezsensowne opisy, dzięki którym można pozgrzytać zębami: Wcisnął kilka przycisków, sprawdził parę wskaźników. Jest sporo wodolejstwa, niepotrzebnych opisów, dialogi są drętwe i nie ratuje ich pojawiający się od czasu do czasu humor. W wszystko to jest okraszone okazjonalnym zarzucaniem czytelnika nadmiarem informacji o budowie świata, co określa przepiękne angielskie: infodump. I to do tego stopnia, że dostajemy infodump na cały rozdział (z przerwą na użycie samowara), co wygląda na podejście: opiszmy szybko wszystko naraz i miejmy z głowy. Ała. Herbaty! Tylko nie z samowara!
Postacie ani akcja nie wyłamują się z konwencji, niestety. Dostajemy przygodówkę w kosmosie z całym dobrodziejstwem inwentarza – schematycznymi, jednoznacznymi bohaterami, ze „szlachetnym łotrem” na czele i fabułę równie mocno zakorzenioną w konwencji. Może autor doszedł do wniosku, że jak w konwencji zrobi taki miszmasz jak w całej reszcie, to czytelnicy nie wytrzymają? Może celowo kurczowo trzymał się konwencji, żeby można się było skupić na egzotycznych dekoracjach? Trudno powiedzieć. Podobnie jak trudno powiedzieć co to w zasadzie było: pastisz, zabawa konwencją, klasyka w zmienionych dekoracjach, odległa galaktyka w patriotycznym wydaniu, SF z mieszanką historycznych pretensji narodu wybranego? W sumie nadal nie wiem, tak jak podczas lektury nie wiedziałam czy strzelić kolejnego facepalma czy cieszyć się tą jazdą bez trzymanki. Mimo wszystko, pomimo mankamentów wykonania Keller sprawdził się jako odmóżdżacz na wieczór po kiepskim dniu w pracy. I w sumie to jest chyba najlepsza dla niego szufladka: SF klasy Z, w wersji do czytania, przy którym trzeba wyłączyć myślenie, cieszyć się widokami i mimo chęci złapania się za głowę dobrze się bawić.
Nie polecam, ani nie odradzam – uczciwie ostrzegam. Sami zdecydujcie czy jesteście w stanie strawić Kmicica w kosmosie.