I znowu wracamy do trzech panów i ich niewymuszenie ironicznego świata. Tym razem jednak jest trochę inaczej. Trzej panowie, przynajmniej teoretycznie… dorośli. Mają żony i całkiem spore gromadki dzieci. I gdyby nie tytuł byłabym pewna, że tym razem dostaniemy ironiczne studium życia rodzinnego. Niestety, autor miał inny plan na tę książkę. Porzucamy wygodne domowe pielesze i razem z trójką angielskich dżentelmenów lądujemy w Niemczech. Pozornie wszystko jest takie jak w poprzedniej książce. Panowie są dalej bardzo angielscy, zabawni i niezmiernie utalentowani w komplikowaniu rzeczy najprostszych – problem w tym, że autor znacznie bardziej niż na angielskich przywarach koncentruje się na niemieckich. Można odnieść wrażenie, że nawet kury, świniaki i psy niemieckie zachowują się inaczej niż angielskie. ( A skoro o psach mowa, naprawdę szkoda, że tym razem trzema panom nie towarzyszy pies). Owszem, nie da się ukryć, że obserwacje dotyczące niemieckiego zamiłowania do porządku są celnie. Jednak coś w sposobie ich opisywania przeszkadzało mi w odbiorze lektury. Mówiąc brutalnie i wprost zaczęłam mieć wrażenie, że autor nie przepada za opisywaną nacją i z ironii przechodzi niebezpiecznie blisko nieprzyjemnej uszczypliwości. W efekcie zamiast zabawnego zderzenia światów wychodzi punktowanie innej nacji, a to już mi się zdecydowanie mniej podoba. Co gorsza, tym razem opowieść nie tworzy już tak spójnej i zgrabnej całości jak poprzednie przygody trzech panów. To raczej zbiór anegdot, opowiastek niż jednolita całość. Najgorsze jest zaś to, że trzej panowie i ich przygody są ze stronicy na stronicę wypierani przez drwiny z tej czy innej niemieckiej przywary.
Podsumowując – tym razem autorowi wyraźnie nie wyszło. Najlepszy to dowód, jak bardzo finezyjny jest angielski humor. Nawet lekkie przegięcie w tę czy tamtą stronę sprawia, że staje się … przaśny.