Anielska ekspedycja do egzotycznych krain po przebyciu wodospadu wyrusza w dalszą drogę. Uczestnicy wyprawy zmagają się z upałem, ranami i wyczekują końca podróży. Czytelnik też.
Tym razem zamiast mitologii indyjskiej dostajemy mieszankę wierzeń Azteków, Majów i Indian brazylijskich, czyli poza Jaguarem, duchem selwy, mamy też pierzaste węże i wyrywanie serc na żywca. Jak to bywa u Kossakowskiej dostajemy świat opisany pięknym, poetyckim językiem, pełnym porównań i szczegółów, jednak tym razem kojarzyło mi się to trochę z Nad Niemnem. Owszem, było to wszystko ładne, zielone i zarośnięte lianami, ale nie było czuć wilgotnego upału, nie było ducha selwy, nuty niebezpieczeństwa – nie dało się znaleźć klimatu, który był w tetralogii pogodowej, czy w Takeshim. Zresztą skojarzenia z Takeshim są w tym kontekście też mocno negatywne. Podobnie jak z japońskich klimatów przeskakujemy do dżungli w drugim tomie, tak tutaj w drugim tomie też lądujemy w zielsku, i też mamy Jaguara, ducha dżungli. Fajnie, że autorka ma fazę na kolejną mitologię, ale podobnie jak w Takeshim w Bramach, też niewiele ona wnosi do fabuły.
Kiedy Frey wylądował w dżungli miałam nadzieję, że będzie się coś działo, że będzie ciekawiej, że tym razem nie dostanę wycieczki brytyjskich kolonizatorów po Indiach. Faktycznie, tym razem dostałam Corteza skrzyżowanego z Apocalypto Gibsona. Jakoś nie zachwyciła mnie ta zmiana. Może dlatego, że mitologię pierwotnych mieszkańców Ameryk znam lepiej niż indyjską i kolejni bogowie pojawiający się na kartach powieści niezbyt mnie zaskakiwali. Może też dlatego, że mimo sporej ilości akcji i mimo motywu drogi nic tak naprawdę się nie zmienia. Ani bohaterowie, ani fabuła, która jest oderwana od ekspedycji, dzięki czemu na końcu książki lądujemy znów w punkcie wyjścia. Znaczy – odbyliśmy wycieczkę na 500 stron, żeby pooglądać egzotyczne krajobrazy, które nic nie zmieniły w fabule. Super.
Jako przerywnik dostajemy przebłyski (tym razem bardzo krótkie) z życia Razjela i Gabryjela oraz scenki z wyprawy Asmodeusza. Modo znów się zakochał… to już robi się męczące. I sytuacji nie ratuje nawet stary, zgryźliwy mag, który ma do wyprawy stosunek taki jak czytelnik…
Nie wiem czy bardziej zirytowała mnie wycieczka krajoznawczo-mitologiczna, czy to, że autorka coraz bardziej znęca się nad Lucyferem. W Bramach Światłości Imperator Głębi zostaje emo nastolatkiem, tchórzem, nie umiejącym planować durniem i romantykiem, w najgorszym możliwym znaczeniu tego słowa. A mimo to, jakimś cudem, ta ofiara losu jest też świetnym wojownikiem, który jakoś tam utrzymał się na tronie w Pałacu Pięści przez te, bagatela, kilka tysięcy lat… Jakby infantylny Lucek był za małą zmianą, to dostajemy jeszcze Seredę, która gdzieś poza kadrem, między jednym a drugim tomem, przeszła pranie mózgu, oraz szamanów z sąsiednich wymiarów, pojawiających się bardzo deus ex machina.
Zawiodłam się, zirytowałam i mam wrażenie straconego czasu. Tom drugi wnosi niewiele i w sumie przejście z pierwszego bezpośrednio do trzeciego niewiele by zmieniło. Zaczynam mieć szczerą nadzieję, że autorka planuje opisać tylko podróż „tam”, a nie jeszcze „z powrotem”.