Kossakowska Maja Lidia – Bramy światłości. Tom 3

Uff, bohaterowie w końcu wyszli z lasu, wyprawa zbliża się do finału, trylogia na szczęście też – jeszcze tylko kilka tygodni wyprawy, jeszcze tylko kilkaset stron i będzie można odetchnąć.
I zaprawdę odetchnęłam jak już skończyłam.
Mimo, że uwielbiam Żarna Niebios a Siewca Wiatru swego czasu przywrócił mi wiarę w polską fantastykę, to z kolejnymi częściami serii było już tylko gorzej. Po trzecim tomie Bram mam szczerze dość cyklu anielskiego na naprawdę długi czas.
Niestety dostajemy kontynuację tego, co było w poprzednich tomach. Tak niebezpieczne niebezpieczeństwo, że Archanioł Zagłady umiera średnio co 50 stron. Na dodatek kibicujemy dzielnie wszelkim paskudztwom, żeby go w końcu zeżarły, bo ten nudny, pozbawiony mózgu, depresyjny buc nie ma nic wspólnego z Daimonem Freyem. Lucyfer z jednej najciekawszych, najbardziej sympatycznych postaci cyklu przechodzi końcowe przepoczwarzenie w emo nastolatka, tchórza, niedorobionego poetę i egoistę. A wszystko to poprzetykane jest porywającymi opisami okoliczności przyrody godnymi Nad Niemnem. Całe szczęście opisy przyrody są jednak tym razem trochę krótsze, bardziej zróżnicowane i nie skupione tylko na jednej mitologii, co też bardzo pomaga.
Na dodatek, i jest to główny plus powieści, Razjel dostaje więcej czasu antenowego. Książę Magów, który jako jedyny w towarzystwie zachował resztki dawnej osobowości, z całych sił stara się przeżyć w Głębi. I są to zdecydowanie najlepsze rozdziały w całej trylogii, tym bardziej że Razjel ma do towarzystwa Nefera. Ostatnim bohaterem, który ratuje sytuację jest Algivius, chociaż on udowadnia tylko swoim zachowaniem, że cała ta wyprawa i trzy tomy orki na ugorze były bez sensu.
Dla równowagi autorka dalej bawi się w narratora spoilerującego (lub profetycznego, jak kto woli) i sieje po akapitach stwierdzeniami typu: nie wiedział jak bardzo się pomylił. Bohaterowie dalej zachowują się jakby mieli nie naście tysięcy lat a naście – nie kojarzą faktów, panikują i wyjaśniają sobie rzeczy dla nich oczywiste, żeby czytelnik się nie zgubił. A niektóre wydarzenia są bardzo deus ex machina (magiczna fiolka na przykład). Czekając z wytęsknieniem na wielki finał, po setkach stron mordęgi spodziewałam się przynajmniej fajerwerków, a dostałam… niewypał. Coś typu: Aha. No to co, wracamy?. Całe szczęście sytuację trochę ratuje wątek Głębiański.
Mimo wszystko jest to najlepszy tom trylogii. Wyprawa jest bardziej skupiona, żeby dotrzeć do celu, a nie tylko sobie pozwiedzać. Jest ogólnie mniej dramy, nie ma zafiksowania na tylko jednej mitologii. Razjel, Nefer i Algivius objeżdżający odkochanego Asmodeusza starają się ratować sytuację i wnoszą tempo, humor i klimat pozostałych części cyklu anielskiego, szkoda że tylko chwilowo.
Do Bram Światłości zamierzam zastosować metodę wyparcia: nie znam, nie czytałam, nie słyszałam. Nie powinno to być jakoś szczególnie trudne – już ledwo pamiętam co było w pierwszym tomie.
Omijać szerokim łukiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *