Taaak, to miał być pitaval. Doświadczona reporterka sądowa postanowiła opisać procesy, która albo sama obsługiwała jako dziennikarka, albo działy się „w jej czasach” – czyli w szeroko rozumianym PRL-u, od czasów tuż powojennych aż do lat 80-tych XX wieku. Jak sama pisze chciała, aby jej książka pokazywała pewien przekrój osądzonych przestępstw z uwypukleniem tego, co na danym etapie władza akurat zwalczała.
Stąd zaczyna się od procesów politycznych lat stalinowskich, później jest wroga propaganda, przestępstwa gospodarcze, spektakularne morderstwo powiązane (albo i nie powiązane?) z poltyką, przemyt, przestępstwa dewizowe (tak, tak było coś takiego….) potem obyczajówka no i na deser przestępstwa uprawiane pod ochroną służb specjalnych oraz prywata w instytucjach publicznych. Słowem – nic specjalnie nowego, w końcu w rozumieniu prawa karnego człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi tylko trzy rzeczy – zabić, okraść albo pozbawić wolności – cała reszta kodeksu karnego to warianty tych trzech. A zatem – klucz był w doborze spraw a ambicją Autorki było to, by przybliżyć ludziom zwłaszcza młodszym specyfikę tych czynów, tych procesów i tych kar w kontekście ustroju, który wtedy był i na wszystko wpływał (a przynajmniej próbował). Czy to się udało? Jak dla mnie – nie bardzo. Owszem, są w książce opisy procesów ważnych i często wyznaczających jakiś standard orzeczniczy, jak proces Karola Kota, nastoletniego zabójcy z Krakowa albo proces zabójców Jana Gerharda (pisarz, ale wcześniej wysoki oficer w czasie walk z UPA i autor zdrowo załganej lektury szkolnej „Łuny w Bieszczadach”) – ale też brak spraw jeszcze bardziej symptomatycznych, jak „wampira z Zagłębia” czy afery mięsnej – jedynego przypadku, gdy za przestępstwo gospodarcze orzeczono (i wykonano) karę śmierci. Nie do końca też Autorka pokazuje mechanizm wpływania na sędziów, żeby wydawali „odpowiednie” wyroki – bo to nie było tak, że władza chciała wpływać na wszystkie wyroki. Nie, wystarczyło, żeby takie orzeczenia zapadły w pojedynczych sprawach, a wszyscy zainteresowani orientowali się w mig, co obecnie najbardziej zwalczamy i jakich kar trzeba żądać i zasądzać przy określonych czynach. No i –żeby była jasność – był pewien poziom niezależności sędziego (prokuratora – nie, to zupełnie inny poziom podporządkowania), więc skład sądzący w większości miał jakieś tam pole wyboru i mógł zrobić tak, żeby było słusznie – najlepszy dowód to proces porywacza lekarki Stefanii Kamińskiej, gdzie wbrew władzy – a też i tzw. opinii publicznej – zapadło uniewinnienie od zarzutu zabójstwa, bo nie znaleziono ciała i pozostała mała wątpliwość, a wątpliwość należy interpretować na korzyść oskarżonego. Inna rzecz, że czasem takie wątpliwości pomijano, jak w procesie Kota, który miał ograniczoną poczytalność, a i tak dostał „czapę”, bo ciśnienie społeczne było ogromne. Poza tym opisy śledztw i procesów są bardzo skrótowe i przez to pobieżne, nie jest nawet wytłumaczone, co to jest czyn o charakterze chuligańskim (a za „chuligankę” kodeks karny przewidywał możliwość zasądzenia kary pozbawienia wolności 1,5 raza wyższej niż górna granica zagrożenia za dane przestępstwo). Być może jest to cena a to, że do książki weszło więcej tych historii…. Inna rzecz, że mogę mieć trochę zaburzoną percepcję, bo o większości tych spraw uczyłem się na studiach i nawet oglądałem ekspertyzy grafologiczne ze sprawy Juliana Haraschina… I jeszcze jedna rzecz, która była dla mnie trudna w lekturze – Autorka, poza paroma przypadkami, ukryła nazwiska skazanych – prawdę mówiąc nie bardzo wiem po co. W końcu to były bardzo stare sprawy, a poza tym jak ktoś był skazany i nie był to proces polityczny, to po co te szopki z inicjałem albo „nazwisko zmienione”? W końcu to były sprawy powszechnie znane, a Internet pamięta…
Mimo tych niedoskonałości, jeżeli chcecie przeczytać „historie kryminalne z życia wzięte” i trochę przypomnieć sobie jak było (albo zobaczyć, jak to bywało kiedy Was nie było jeszcze na świecie ) – to polecam.