Gdzieś na zagubionej słowiańskiej wsi młoda dziewczyna uczy się jak zostać Opiekunem – trochę lekarzem, trochę kapłanką, trochę wiedźminem. A Opiekun jest w wiosce niezbędny, bo zamek, w którym mieszkali władcy Doliny jest co prawda tylko malowniczą ruiną, ale w lesie nadal czają się bardzo realne potwory.
Bardzo starałam się polubić tę książkę. Serio. Zazwyczaj staram się polubić nominacje do nagrody Zajdla – w końcu mają to być najlepsze powieści w danym roku. Ale tym razem im bardziej się starałam tym gorzej mi szło.
Wilcza Dolina jest wioseczką na przysłowiowym końcu świata – dookoła nieprzebyte góry a jedyna droga do cywilizacji już dawno zarosła. Życie w wiosce toczy się zgodnie z porami roku i kolejnymi świętami – Kupalnocką, Dziadami, topieniem Marzanny. I mieszkańcy nie mieliby na co narzekać, gdyby nie sąsiedztwo lasu i jego mieszkańców – topielców, rusałek, wilkołaków i innego nadprzyrodzonego ustrojstwa.
Znaczy pomysł dający duże możliwości – jest, motywy wierzeń słowiańskich – są, mamy nie tylko rozbudowany bestiariusz, ale też całą resztę wierzeń na dodatek. A wszystkie mitologiczne zębate i drapiące stwory są tuż za rogiem. Czego tu nie lubić?
Hmm… choćby tego, że to niby powieść a poszczególne rozdziały są raczej oderwanymi od siebie opowiadaniami. Tego, że bohaterowie zachowują się i myślą za bardzo współcześnie. Tego, że elementy nadprzyrodzone pojawiają się i znikają kiedy są autorce potrzebne, a nie są częścią codziennego życia wioski, jak po społeczności słowiańskiej można by się spodziewać. A przede wszystkim tego, że konstrukcja świata pruje się za każdym razem, kiedy przyjrzymy jej się bliżej.
Bo nikt mi nie wmówi, że na wiosce zabitej dechami kowal będzie mieć tyle srebra, żeby wykuć srebrny nóż. Albo że młynarz będzie w stanie utrzymać dużą rodzinę i zatrudnić wszystkich w młynie, kiedy tylko jeden gospodarz we wsi ma woły… Nikt mi nie wmówi, że wojownik biegał w ubraniu ze złotymi haftami, a ludzie z zapadłej wioski, gdzie nie ma ani tkacza ani barwiarza mają ubrania zielone, niebieskie czy intensywnie czerwone. Zwłaszcza ta czerwień mnie dobiła, ja rozumiem czerwony kapturek i te sprawy, ale nie na zabitej dechami wiosce, gdzie nawet kupcy nie docierają.
Zresztą czym zajmuje się kowal, skoro sami nie wydobywają rudy a szlak handlowy jest tak intensywnie używany, że nie widać go spod zielska? Czemu gospoda ma „pokoje”, a płyny liczy się w „litrach”? I jakim cudem oni tam wszyscy pobierają się z miłości, a małżeństwo aranżowane to wyjątek?
Może i czepiam się szczegółów, ale czytałoby mi się o wiele lepiej jakbym nie wpadała na takie kwiatki. Szczegóły szczegółami, ale zbyt współczesne dialogi, mimo lekkiej stylizacji mocno zgrzytają.
Kilka plusów też jest. Bardzo fajnie udało się autorce pokazać cykl roku przez pryzmat świąt i całą wioskę-społeczność jako bohatera z kilkoma jednostkami, wybijającymi się tu i ówdzie na pierwszy i drugi plan. Jedno i drugie kojarzy się, jak najbardziej pozytywnie, z Chłopami, chociaż nie wszystkim brak jednego, wyrazistego bohatera się spodoba.
I mimo moich początkowych narzekań, że wierzenia pojawiają się i znikają kiedy trzeba, to kiedy już pojawia się jakiś żywy i warczący fragment bestiariusza jest on ciekawie wpleciony w życie bohaterów i jest zdecydowanie czymś więcej, niż stworem do ubicia w imię punktów doświadczenia.
Nie jest to zła książka, mimo mojego marudzenia i czepialstwa czytało się całkiem nieźle. Widać że autorka ma i wiedzę, i pomysły, ale widać też, że jest to debiut w dłuższej formie literackiej i świat momentami się rozłazi i fabuła się zacina. Mniej uczulonym na detale może się spodobać, bo jest to całkiem niezłe słowiańskie fantasy.
Ma parę wad, ale całkiem sympatyczne czytadło.