Trochę dziwna jest ta książka. “Bieszczady” w tytule każą się spodziewać systematycznego opisu – czy to krajobrazowego, czy to kulturowego… A tu nic z tych rzeczy – tak naprawdę są to cztery (chyba) eseje, przywołujące dawne wędrówki Autora po różnych bieszczadzkich/około bieszczadzkich krainach i klimat tamtych stron w latach 70-tych i 80-tych. Pierwsza – i chyba najlepsza – część to opowieść o Nadsaniu – mało znanej okolicy pomiędzy Sanokiem a Przemyślem. To niby nie są Bieszczady, w końcu to na zachód od Osławy – Góry Słonne, Pogórze Przemyskie, no i San, który zawsze łączył, dzielił i determinował. Autor opisuje dawne dzieje tych ziem, kilka znaczniejszych budowli, cerkwie, ale przede wszystkim czasy tuż powojenne i ich wpływ na to, co było później. Dobra, Ulucz, Temeszów, Hłomcza, Łodzina (dla niektórych -Łodyna), Witryłów, Raczkowa – to wsie, Horodyszcze (znowu – dla innych Pańska Góra), Horodna, Kopacz, Wroczeń – to wzgórza. A tamten czas – cóż, z gór albo zza rzeki schodził oddział, sotnia, czota, zwykła banda, grupa z sąsiedniej wsi nastawiona na pozyskanie dóbr, konfiguracje były różne, ale efekt ten sam – ileś tam osób zabitych, wieś albo jej część spalona – i tak do następnego razu. Teoretycznie to była kolejna odsłona konfliktu etnicznego, ale tak naprawdę to było mocno wymieszane – Polak, Ukrainiec i różne warianty pośrednie, a ze świadomością narodową też różnie bywało. A konsekwencja była taka, że w tereny na wschodnim brzegu Sanu nie inwestowano. Prosta sprawa – jeden most był w Sanoku, a następny w Przemyślu, 70 km dalej. Dopiero w latach 70-tych pojawiły się kładki wiszące na linach w Dobrej i na Białej Górze w Sanoku. Dla mnie ta część książki była najciekawsza i najważniejsza, ale to pewnie dlatego, że ja się tam wychowałem, mój dom rodzinny stoi na wysokiej nadsańskiej terasie, a przełom lat 70 i 80 to czasy, które dobrze znam. Na moście w Dobrej się huśtałem, on był bardzo niestabilny i tak fajnie sprężynował, a nastolatki nie wiedziały, że przy takich zabawach można było zerwać liny nośne. To, że my wtedy “plum” to nic, ale cała wieś byłaby bez możliwości dojścia do autobusu czy karetki, więc dorośli gonili….
Kolejna część książki opowiadają o półlegalnych wyprawach w najdalszy kąt Bieszczad, czyli na Beniową, do grobowca hrabiny – Studenckie Koło Przewodników Beskidzkich, z którego wywodzi się Autor miało zwyczaj docierać tam, bawiąc się w kotka i myszkę z wopistami i ludźmi płk Doskoczyńskiego, komunistycznego kacyka Arłamowa i sporej części Bieszczad i Pogórza, bo to było właściwie na samej granicy i przebywanie tam było zabronione.
Część trzecia poświęcona jest rejonowi Magury Łomniańskiej, czyli okolicom Lipia, Bystrego i Michniowca. To tylko 3 km od Czarnej (tej koło Lutowisk), ale zupełnie inny świat – bo ten teren zawsze był oddzielony granicami – nie należał do ziemi sanockiej, tylko lwowskiej, potoki płyną nie do Sanu i Wisły, tylko do Dniestru i Morza Czarnego, nawet administracja kościelna miała tam granicę metropolii. To właśnie tam w latach 80-tych starsza mieszkanka Czarnej powiedziała Autorowi, żeby nie szedł do Bystrego, bo tam są “diabły, hucuły, ukraińce” – tak izolacja wpływa na wyobrażenia o sąsiadach. I to właśnie tam Autor organizował w latach 80-tych obozy, których uczestnicy zajmowali się renowacją kamiennych i metalowych krzyży – na cmentarzach, na skrzyżowaniach dróg, koło nie istniejących już domów… A pracy było tam dużo, bo to teren, który wrócił do Polski dopiero w 1951 roku i przez 6 lat Sowieci sporo tam poniszczyli. Nie zniszczyli jednak drewnianych cerkwi w Bystrem i Michniowcu – gdybyście jechali kiedyś z Ustrzyk Dolnych do Górnych, to za Czarną skręćcie w lewo, to są bardzo ciekawe budowle, zwłaszcza oktogonalna kopuła w Michniowcu.
Czwarta część to rys historyczny okolic Hoczwi, Baligrodu i Cisnej – trochę czasów przedrozbiorowych, opowieść o hucie zbudowanej tam przez ojca Aleksandra Fedry (tak, tego od “Zemsty”) no i – dość skrótowy – opis powojennych walk z UPA na tym terenie. Ta akurat część budzi najwięcej wątpliwości, bo opis “wyczynów” “Bira”, “Chrinia”, “Rena” i “Stiacha” oraz ich striłciw jest tak dalece neutralny, że aż chwilami sprawia wrażenie pewnego zrozumienia czy może nawet sympatii.
Dużym atutem książki jest ponad 100 fotografii zrobionych przez Autora w latach 80-tych. Są czarno-białe, bardzo klimatyczne, przenoszą do świata, którego już nie ma – na miejscu starej chałupy pensjonat, cerkiew się spaliła, prawie wszędzie są dobre drogi, reklamy, nawet na Beniową można dojechać konnym wozem….
Jeżeli więc chcecie zobaczyć, jak to było te trzydzieści-czterdzieści lat temu – przeczytajcie, a potem wybierzcie się w te trochę mniej zadeptane zakątki Bieszczad, zobaczcie jak jasno świecą tam gwiazdy i posłuchajcie, jak w dole mruczy San