(3,5 / 5) No i mamy drugi tom przygód Wilczej Jagody. Czarnoksiężnik do którego udała się w poprzednim tomie Jagoda wraca i żąda zwrotu przysługi. Trochę szybko jak na mój gust, ale kto by się tam kłócił z magicznymi stworami. Zwłaszcza, że przypieczętowana magią obietnica nie pozwala się z danego słowa wywinąć grożąc unicestwieniem wiarołomcy. Zatem gdy na progu jej domu staje skrwawiony i słaniający się na nogach czarnoksiężnik, Jagoda nie ma innego wyjścia jak tylko zaprosić go do środka. Trochę obawiałam się, jak też potoczą się dalsze losy panny Wilczek, bo gdy w powieści pojawia się przystojny facet, to bohaterki w większości książek fantasy zaczynają się zachowywać jak podlotki na wiejskiej dyskotece. Tracą rozum, logika idzie w kąt, a panienki niemal zaczynają się rozglądać za najbliższą stokrotką, żeby sobie zacząć wróżyć. “Kocha, lubi, szanuje…”. Na całe szczęście, autorka tym razem darowała swojej bohaterce miłosne szały. Owszem dostrzega ona zewnętrzne walory swojego gościa, ale bardziej interesuje ją, jak z całej sytuacji się wykaraskać w … jednym kawałku. Tym razem palmę w zadurzeniowym ogłupieniu dzierży uczennica naszej wiedźmy. I to na nią spadała większa część gromów rzucanych przez piszącą te słowa. Uczennica wiedźmy, działająca na zasadzie na złość mojej wiedźmie niech mi tyłek zmarznie? i to podobno osoba dorosła. Serio?!
A sam Czarnoksiężnik? Ojej. O ile postać Jagody Wilczek mnie nie zawiodła – bohaterka nie jest ani Mary Sue, ani nie raczy nas miłosnymi rozterkami, o tyle postać samego czarnoksiężnika zawiodła mnie dość mocno. Zamiast tajemniczości, potęgi, mądrości, dojrzałości wreszcie – mamy nagle faceta któremu ewidentnie uczyniono w młodości krzywdę, co w połączeniu z potężną magiczną mocą i skrzywionym charakterem sprawiło że…. nie dorósł. Naprawdę łapałam się za głowę w trakcie lektury i mełłam brzydkie słowa pod adresem Caleba, a prośba “facet dorośnij no błagam…” była chyba najdelikatniejszym co udało mi się wyartykułować. Nie kupuję wyjaśnień, że chciał sam posprzątać bałagan, że chronił wiedźmę ( no jasne, chronił sprowadzając paskudztwo pod jej drzwi, a na nią samą podejrzenia magicznej policji….), że tajemnica była konieczna. Bla, bla, bla. Od takiego chronienia zachowaj nas Panie. Inna sprawa, że postać naczelnika magicznej policji też jakoś nie rzuca na kolana. Odniosłam wręcz wrażenie, że tworzenie bohaterów płci męskiej autorce zwyczajnie nie leży.
Fabuła skonstruowana jest dobrze, choć tu i tam odniosłam wrażenie, że jednak spod dekoracji wygląda paździerz. Niby wszystko logiczne i cacy, a ma się wrażenie, że ktoś tu naciągał skarpetę aż po biodro. Do tempa akcji doczepić się też nie mogę. Może nie wyrywa z kapci, ale zasnąć się nie da. Zakończenie.. Niby nieoczekiwane, ale jakoś mnie nie zaskoczyło. Przeczytałam, pokiwałam głową, starczy. Ciekawa jestem czy autorka zafunduje nam część trzecią. Jeśli tak, chętnie zerknę co tam u wiedźmy klątw i jej niezbyt udanej uczennicy słychać
______________________________________________________________________________________________________________________________ Lashana
(2,5 / 5)W sumie za recenzję mogłoby wystarczyć stwierdzenie, że zapomniałam o Przysłudze dla Czarnoksiężnika. I nie mam tu na myśli, że umknęły mi szczegóły fabuły, tylko że kompletnie i totalnie zapomniałam, że taką książkę w ogóle czytałam, dopóki nie zobaczyłam powyższej recenzji.
I tak można by podsumować główny problem z Przysługą – kompletnie nie zapada w pamięć. Czyta się lekko, łatwo, przyjemnie i błyskawicznie. Od czasu do czasu zgrzytając zębami lub mamrocząc niezbyt pochlebne słowa w kierunku bohaterów, ale powody zgrzytania nie wywołują na tyle silnych emocji, żeby pomogły fabule zapaść w pamięć. A po skończeniu książki okazuje się, że dostaliśmy dużo słów, które dobrze się czytało, tylko było to trochę o… niczym.
Owszem, fabuła jakaś była, ale przeciągnięta na siłę, żeby tylko bohaterka nie znalazła rozwiązania za szybko. I w przeciwieństwie do współrecenzentki ja bym to raczej zwaliła na niedostatki fabuły, niż na nieogarnięcie Caleba (chociaż jemu też się, trochę rykoszetem, należy). Akcja niby była i niby toczyła się do przodu, ale często-gęsto była zapychana dialogami lub wybrykami uczennicy – tu akurat ja się czepiać nie będę, bo takie zachowanie pasuje mi do tej postaci. Chwilami miałam nieodparte skojarzenia z Ćwiekiem, chwilami z Jadowską w ich najgorszym wydaniu.
Na dodatek całość jest… strasznie nijaka. Nijakie blokowisko w anonimowym mieście (niby Warszawa, a tego nie widać), czasy niby współczesne, ale tego też nie widać. Przez to ma się wrażenie, że przeczytało się „losowe, typowe urban-fantasy”, które niczym się nie wyróżnia i dziać się może w dowolnym czasie i miejscu.
I nawet Jagoda, ani żadna z jej klątw, nie są w stanie sprawić, żeby książka mocniej zapadła w pamięć.
Szkoda, zdecydowanie liczyłam na więcej, zwłaszcza więcej klimatu, bo autorka w klimat umie.
Na dodatek wydawnictwo oszczędza na papierze w sposób haniebny. Stronę tytułową gdzieś zeżarło, mimo że książka ma dedykację. Rozdziały zaczynają się nie od nowej nieparzystej strony, a po drugiej stronie kartki kończącej rozdział. Ja wiem, papier podrożał, ale serio niestandardowe formatowanie książki usuwające z niej każdą niezadrukowaną przestrzeń robi aż taką różnicę?