(5 / 5) Każda wieś ma swoją “babkę”, wiedzącą. Taką, co to dostrzeże to co przed oczyma innych zakryte, która urok zamówi, złe odczyni, paskudne duchy do piekła pogna. Opiekunkę i mistrzynię wiedzy tajemnej w ziołach zaklętej. Byle jaka wioska przycupnięta gdzieś na skraju Lubelszczyzny też ma taką wioskową szamankę. Starą Słaboniową. Dzieci poszły w świat, Słabon na cmentarz a ona została. I choć stara to oczy ma bystre a i wie niejedno.To tylko pierwsza warstwa która ukazuje się oczom czytelnika. Trochę kpiarska, trochę mroczna opowieść o biesach, zmorach, strzygach i innych stworach ze słowiańskiej mitologii rodem dobrze zadomowionych w ludowym pojmowaniu świata. W powieści Joanny Łańcuckiej są realne, można by rzec – z krwi i kości. Mieszają w ludzkim życiu, sprowadzają nieszczęścia. Są uosobieniem ludowego pojmowania sprawiedliwości – za krzywdę należy się kara. I to kara nie byle jaka, sięgająca nie tylko sprawcy ale też wszystkich członków rodziny. A stara Słaboniowa jako jedyna nie lekceważy żadnych wydarzeń, nie próbuje ich na siłę racjonalizować i “cywilizować”. Wie swoje i umie złemu zaradzić.
Druga warstwa to opowieść o życiu na zapadłej wsi. Capówek to archetyp każdej zapadłej wioski. Takiej, do której autobus już nie dojeżdża, lekarz zjawia się tylko na wezwanie, zdecydowana większość, jeśli nie wszystkie chłopy piją na umór, pomysły na “byznesy” kończą się spektakularnymi klapami, a kto tylko zdoła ucieka do miasta. Jedyną rozrywką są plotki i życie tym co się u sąsiadów dzieje, jedynym łącznikiem ze światem radyjko na baterie albo stary telewizor. A jak już do kogoś przyczepi się jakaś łatka to koniec. Często nawet potrafi zastąpić nazwisko.
Trzecia warstwa to opowieść o tęsknocie za bliskością. Starzy ludzie mieszkający w Capówku tęsknią za swoimi dziećmi. Ignorują sygnały, że dzieci kontaktują się z nimi już tylko wtedy kiedy mają w tym doraźny interes – o choćby dziecko na wakacje podrzucić, kawał pola sprzedać, dostać coś o co w mieście trudno – jajka od “prawdziwych” kur. Czekają, żeby dzieci się zjawiły na święta, z mężami, żonami, wnukami, okazały szacunek jak dawniej bywało, i “jak się godzi”. Zapominają o tym, że czasem ten szacunek wymuszali twardą ręką, w oparach wódki. Ale nie tylko oni tęsknią za bliskością. Tęskni Aneta której córka uciekła ze szkoły w świat, tęskni doktor alkoholik, tęsknią młodzi uwięzieni we wsiowej rzeczywistości – jak choćby posterunkowy Januszek. A sama Słaboniowa tęskni jeszcze za swoim ślubnym. Za bliskością tęskni nawet śmierć. No Śmierć to najsamotniejsza istota na świecie. Nawet własnego kotka mieć nie może. Może tylko przeprowadzać cudze zwierzaki.
I jest jeszcze czwarta warstwa. Ni to mistyczna, ni to metafizyczna. To opowieść o dziecku “strzygoniu” w którym pod wpływem doznanych krzywd znika dobro a rodzi się bestia. Obserwujemy jak się zmienia i zadajemy sobie pytanie – czy ta zmiana była konieczna. Czy tak jak skorpion z baśni zaczął by w końcu żądlić bo taka jego natura, czy była szansa na dobro? Chcemy w to dobro wierzyć. To wreszcie opowieść o samej Słaboniowej – kiedyś Teosi, skrzywdzonej przez ludzką zawiść, słabość i pomówienia, skazanej za czary, która po wyratowaniu faktycznie zawarła pakt z diabłem i wróciła by pomścić się na oprawcach. Jakoś łatwo nam przychodzi ją usprawiedliwić.
I tak plotą się te warstwy i opowieści z Capówka. Przyzwyczaiłam się do starej Słaboniowej. I zabolało mnie serce, gdy w końcu złożyła broń. Choć… kto ją tam wie? Może i w mieście znajdzie miejsce dla siebie.