Wyobrażaliście sobie kiedyś co by było jakby nauczyciel został Supermanem i uratował świat? Hmm… Albo co by było jeśli informatyk zostałby Supermanem i uratował galaktykę, taką metodą, że jego umiejętności programistyczne odegrałyby marginalną rolę? Jeśli nie jest to wyzwanie dla wyobraźni, to może: akademicki nauczyciel informatyki? Najprostsza odpowiedz brzmi: bez jakiejś magicznej technologii się nie da. A autor właśnie poszedł tą drogą i wyprodukował sobie UFO napakowane potrzebną technologią. I tak, nauczyciel akademicki to ten nieszczęśnik, który tym razem musi uratować świat.
UFO, które pojawia się nad farmą Kyla najpierw porywa jego dzieci, zabija je, a potem porywa jego samego i poddaje go serii testów, oznajmiając, że to testy, jakby się sam nie domyślił. I nie jest to spoiler – to samo znajdziecie na okładce książki.
Szybko się okazuje, że tak jak każda Mary Sue musi zniknąć swoich rodziców, żeby w fabule nie przeszkadzali, tak podstarzała wersja Gary’ego Stue musi zniknąć swoje dzieci – bohater zapomina o nich jakieś 5 minut po ich śmierci. A potem może z dwa razy wspomina coś o jakichkolwiek dzieciach, z ładunkiem emocjonalnym równym stwierdzeniu „miałem kiedyś złotą rybkę”. Ale to dopiero początek: nasz bohater został właśnie dowódcą UFO i okazuje się, że musi uratować Ziemię, razem z flotą równie przypadkowych dowódców.
Akcja rusza do przodu, skacze od potyczki do potyczki i napędza schematyczną i ograną fabułę ratowania Ziemi przed jednymi obcymi z pomocą innych obcych. Sceny akcji naziemnych nawet wciągają i mają swój klimat. Zdecydowanie gorzej wypadają przy nich bitwy kosmiczne. A cała otoczka konfliktu wywołuje głównie facepalmy i skojarzenia z „Dniem Niepodległości II”, tylko z dużo mniejszym budżetem, kiepskimi aktorami i równie marnym scenarzystą. I w reżyserii Uwe Bola.
Technologia, którą wymyślił autor dla stworzenia naszego Supermana, też jest lekko problematyczna. O ile pewne pomysły mają sens, np. brak okien na statku kosmicznym, to niektóre są trudne do przełknięcia (metody przetwarzania technologii na przykład). O bohaterach trudno cokolwiek powiedzieć – jeden umilacz krajobrazu i ogrzewacz łóżka płci żeńskiej, dwa przeciwieństwa bohatera w wersji męskiej, a reszta to tło i mięso armatnie.
Sam Kyle co prawda ma życie emocjonalne godne rozwielitki, ale i studentkę poderwie, i flotę poprowadzi, i oddziałami naziemnymi jest w stanie dowodzić, i marine da w zęby, żeby udowodnić swoją siłę zajebistości, i obcym nakopie w ich pozagalaktyczne zadki jak będzie trzeba, i jeszcze pobawi się dyplomacją w wolnym czasie, bo w sumie dlaczego by nie. Ot, taki człowiek orkiestra i jednoosobowa drużyna Avengersów w jednym. Nasz bohater jest w stanie zrobić wszystko, w zasadzie całą wojnę prowadzi samojeden – sądząc z opisów. Tylko jednego nie potrafi: udźwignąć fabuły. Kyle nie jest ani prawdopodobny, ani ciekawy na tyle, żeby się z nim zżyć czy mu kibicować; kibicowanie wynika raczej z patriotycznego obowiązku, bo w końcu planetę ratuje. A niestety nie ma innej postaci, która by trochę pana profesora równoważyła, czy dała możliwość pokazania fabuły z innej perspektywy. Nie żeby miało to jakoś bardzo pomóc – nadal Rój byłby zbliżony do filmu SF klasy C, i nadal wybory bohaterów byłyby mocno dyskusyjne, tylko może nie byłby na dodatek tak bardzo nudny.
Kompletnie nie wiem jakim cudem ta seria rozrosła się do tylu tomów i ma głównie pozytywne recenzje. Ja zdecydowanie skończę moje spotkanie z Star Force na pierwszym tomie, resztę będę omijać z daleka.