Druga powieść tej autorki z cyklu połączonego postacią Rebeki Martinsson, reklamowana jest przez wydawcę jako “Najlepszy szwedzki kryminał roku” w rankingu Szwedzkiej Akademii Kryminału za rok 2004. No, nie wiem… Pierwsza książka, “Burza Słoneczna”, była naprawdę dobra i przeczytałem ją z przyjemnością. Tu jest gorzej – nie wymagam od kryminału pełnego ciągu przyczynowo-skutkowego, ale trochę logiki w rozwoju akcji by się przydało. Konstrukcja fabularna się rozjeżdża, a Rebeka Martinsson, teoretycznie główna bohaterka, nie tyle uczestniczy w akcji co po prostu przebywa w okolicy. Być może intencją autorki było pokazanie, jak bardzo porwane, chaotyczne, przypadkowe i niezrozumiałe dla człowieka jest to, co przynosi mu życie. “Krew…” opisuje środowisko dość podobne do tego z “Burzy…”, choć tym razem autorka postanowiła “przyłożyć” już nie “kościołom przebudzeniowym” ale szwedzkiemu kościołowi luterańskiemu, jeszcze do niedawna kościołowi państwowemu w tym kraju. Mamy więc galerię pastorów z prowincjonalnej parafii – proboszcz chce tylko spokoju i wygodnego życia bez przepracowywania się, jego wikary miota się między oczekiwaniami swojego szefa i żony a przy tym jest przeciwnikiem kapłaństwa kobiet. Ma problem, bo trzecim pastorem w tej parafii jest kobieta – Mildred Nilsson, przyszła ofiara morderstwa. Rozkręciła pracę parafialną, założyła grupę biblijną dla kobiet, dla każdego miała czas, wiele osób powróciło do Kościoła dzięki jej posłudze. To fasada – a pod spodem jest tak:
proboszcz nie ma ochoty wchodzić w żaden konflikt, wiec toleruje zarówno niemal otwartą wrogość między swoim wikarym a “wikarą”, jak i nielegalne działania miejscowego koła łowieckiego. Wikary musi zaspokoić wymagania swojej konfliktowej i wymagającej żony, więc za spore pieniądze z parafialnej fundacji jedzie z rodziną na urlop do USA. Pani pastor traktuje swojego męża jak służącego, a ponadto wikła się w związek z przewodniczącą grupy studiów biblijnych, która w wieku 52 lat, po rozwodzie i usamodzielnieniu córki nagle odkryła w sobie lesbijkę. I tak to się kręci – piękne słowa, nabożne obrzędy, a tak naprawdę… Można pomyśleć, że to prawie jak u nas – ale nie, bo są jeszcze żony pastorów (i mąż pani pastor). Te dopiero zostały odmalowane w czarnych barwach – roszczeniowe, sfrustrowane, niestabilne, zmuszające partnerów do lawirowania między Bogiem, własnym sumieniem, przełożonymi z jednej strony, a pieniędzmi, dziećmi i w ogóle sprawami materialnymi z drugiej. Jak się to przeczyta, to katolicki celibat duchownych nie wydaje się takim złym pomysłem…
Główną osią tej powieści jest jest moim zdaniem teza, że przeżycia z dzieciństwa determinują życie człowieka i nie ma od tego ucieczki. Jeżeli więc ktoś był bity jako dziecko – to choćby całe życie nad tym pracował, i tak skończy agresją wobec rodziny. Ktoś, kto miał za mało uwagi rodziców, całe życie będzie rozpaczliwie zabiegał o akceptację ze strony szefa oraz żony i w tym celu zrobi – dosłownie – wszystko. Kobieta zgwałcona w dzieciństwie już nigdy nie będzie potrafiła okazać miłości, tylko pójdzie w zachowania autodestrukcyjne… To bardzo ponura diagnoza, nie wiem, być może słuszna, ale trudna do przyjęcia i pozostawiająca czytelnika z pytaniami bez odpowiedzi. Mimo niedostatków logicznych czy fabularnych książka jest jednak interesująca i przeczytałem ją z zaciekawieniem, choć także z dezorientacją i sprzeciwem. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy to dobra, czy zła literatura – po prostu przeczytajcie sami sprawdźcie, tylko uprzedzam przygotujcie sobie od razu jakiś środek na poprawę nastroju.